Para złodziei na emeryturze i pewien agent...
Życie upływa zbyt szybko, by się przekonać o wszystkich jego szaleństwach. Zresztą, tak naprawdę, chyba nawet do końca nie dajemy mu szansy na to, by się wykazało. Spójrzmy na takiego Kowalskiego. Osobnik przed trzydziestką, stuka te swoje programiki, ale czy wynika z tego coś głębszego? Jakaś idea? A jednak niezależnie od jego zachodu i teologii życia, zawsze nadchodzi taki czas, że potrzebuje odreagować. Nawet taki Kowalski, który tryska spokojem i opanowaniem.
W odróżnieniu od jego najdziwaczniejszej z żon. Czyli wiecznie pesymistycznej mnie samej. Ja wolałabym komuś przywalić z piąchy, gdyby tylko się ktoś nadarzył w ramach okazji, ale ponieważ Kowalski jako dobry, aczkolwiek ostrożny mąż wciąż unika ćwiczeń samoobrony ze mną, więc zostają mi talerze lub ćwiczenia, no i dobry film. Nas obydwoje, może dobrze naładować wyłącznie skrajność: strach lub śmiech.
„Po zachodzie słońca” należy wyraziście do tej drugiej grupy. I prowadzi w rankingu na nie tylko zabawną, lekko romantyczną, ale przede wszystkim, na naprawdę do końca niepewną komedię.
Oto mamy przed sobą parę genialnych złodziejaszków, którzy szczególnie upatrzyli sobie (ze wzajemnością paranoiczną) pewnego agenta. Gdzie on, tam i oni, i na odwrót, uwielbiają się dręczyć. Przemiła para składająca się z Jamesa Bonda i Fridy Cahlo, tego pierwszego w wersji modelu bez wspomagania, właśnie wykańcza... malowniczo swój ostatni skok – na diament – i postanawia przejść na emeryturę. Spędzić resztę życia na wyspach Bahama. Ale czy można tak zwyczajnie zrezygnować ze starego trybu życia? Z dreszczyków emocji?
Pani złodziej Loli, czyli wciąż pięknej Salmie Hayek, udaje się to wprost doskonale. Jakby złapała drugi oddech. Co do Maxa Burdetta (Pierce Brosnan), cóż, tutaj sprawa wygląda trochę gorzej. Początkowo nawet sprawia wrażenie spokojnego, wypoczywającego, szalejącego erotycznie chłopaczka, ale czy wyobrażacie sobie Bonda jako emeryta? Pomijam fakt, że zmienił orientację... powiedzmy, iż politycznie – ekonomiczną. W końcu Matka nie o wszystkim musi wiedzieć.
Brosnan dość często zmieniał partnerki. Tym razem, wraz z zejściem na złą drogę, przypadła mu, wciąż cudowna, Salma Hayek. Jeżeli jeszcze po nim widać, że to już nie towar najświeższy, tak ona trzyma się doskonale – tak twierdzi Kowalski. Ale ta iskierka w oku od razu mówi nam, że emerytowany złodziej, to nie robota dla niego, pomijając wiek. Co prawda dla tej kobiety zrobiłby wszystko (znajdźcie mi faceta, który by nie zrobił), ale... gdy na wyspie pojawia się diament, a wraz z nim, ulubiony agent FBI, nie może się powstrzymać. A może jednak... Gliniarz sprawia, że wspomnienia odżywają. Więcej, nawiązują nutkę przyjaźni, co chyba burzy w złodzieju stoicki spokój i ostrożność. Chyba? A może to tylko gra? Kto tutaj tak naprawdę rozdaje karty?
Do końca filmu nie wiadomo kto dostanie diament! Lepiej! Nawet nie wiadomo, czy ktokolwiek po niego sięgnie, za to wiadomo, że kobiety podniosą bunt, a dwaj faceci w łóżku wyglądają podejrzanie... zabawnie. Tym bardziej, że nasz agent FBI, Stan (Woody Harrelson), jest rozbrajający. Cudowny. Te jego niewinne oczka zmylą każdego. Nawet takie wygi, jak ta para. Choć... może nie.
W filmie najlepsza jest ta lekkość komedii. Prawdziwej. Takiej, która nie sprawia, że drżymy o życie ukochanych bohaterów. Za to jest pewne wpadek, pomyłek, niepewności, pościgów i tym podobnych ubarwień. Jednak film reżysera „Godzin szczytu” czy „Czerwonego smoka” Bretta Ratnera, przy pomocy scenariusza Paula Zbyszewskiego i niezłej muzyce Schifrina, porywa smakiem. Genialnym dostosowaniem wszystkich atutów komediowych. Tu jest wszystko, czego potrzeba komedii. A widoki dookoła... cóż, niezapomniane! Nie tylko dla mężczyzn!!! Pełne równouprawnienie!