Poczęstowali Russella Crowe'a polską wódką. Gwiazdor nie namyślał się ani sekundy [WYWIAD]
Russell Crowe wielokrotnie wspominał, że kocha naszą reprezentację. Okazuje się, że nie gardzi też polskim alkoholem. Rozmawiamy z Polakiem, który statystował na planie "Pan i władca: Na krańcu świata" Petera Weira. Poznał go od zupełnie innej strony.
Grzegorz Kłos: Na Twitterze Russell Crowe napisał, że znów będzie kibicował Polakom na mundialu. Mieliście okazję rozegrać jakiś mecz?
Paweł Rzóska: Istotnie, on jest naprawdę zapalonym fanem sportu. Pewnego razu zorganizował zawody polegające na budowaniu przez czteroosobowe ekipy pojazdów pływających, którymi potem ścigaliśmy się… w basenie, gdzie stała atrapa naszego okrętu.
Ale jego największą miłością jest rugby. Do knajpy, w której się spotykaliśmy po zdjęciach, zakupił specjalnie ogromny telewizor, wówczas jeszcze rarytas, żeby móc oglądać mecze.
Z jego inicjatywy spotykaliśmy się w każdą niedzielę na terenie studia i graliśmy w jego mniej kontaktową odmianę, czyli touch rugby. Kupił nam oryginalne koszulki drużyn. Oczywiście zespół Russella grał w barwach jego ukochanych All Blacks. Do dziś mam tę koszulkę, choć prawdę mówiąc, nigdy nie obejrzałem ani jednego meczu.
W sieci można znaleźć masę dowodów na to, że Russel Crowe darzy nasz kraj wielką estymą. "Miłość" do Polski pojawiła się, kiedy kręciliście "Pana i władcę: Na krańcu świata"?
- Mówił nam, że był już wcześniej w Polsce, konkretnie w Poznaniu. Myślę jednak, że wspomniana przez ciebie "miłość" do naszego kraju pojawiła się nieco później. Może warto tu dodać, że na bankiecie inaugurującym pierwszy klaps na planie Russell zapałał sympatią do naszego kolegi, a mego imiennika, który niezbyt dobrze zniósł dużą ilość darmowego alkoholu. Russell nie tylko zapamiętał po tej imprezie jego imię, ale regularnie zagadywał go na planie. Myślę, że częściej niż większość z nas.
Skoro już jesteśmy przy alkoholu. Nie jest też tajemnicą, że sam nie wylewa za kołnierz…
- Nie da się ukryć. Lubi się dobrze zabawić. Pamiętam, jak podczas jednej balangi, o pierwszej w nocy, skończył się darmowy alkohol i nie było opcji kupna. Russell zaprosił kilkunastu z nas do pomieszczenia barowego, które było wprawdzie otwarte, ale nieczynne. Trzymali tam alkohol za drewnianą kratą. Crowe bez większego namysłu wyrwał ją i zaczął podawać nam kolejne butelki, a gdy przybiegł ktoś z obsługi, po prostu wypisał czek i problem przestał istnieć.
Innym razem jeden z moich kolegów podarował mu butelkę krupniku, jako polskiego specjału. Byliśmy pewni, że ją odłoży na później, ba, może nawet wyrzuci, kiedy nikt nie będzie patrzył. Tymczasem on otworzył ją na miejscu, wziął solidnego łyka i puścił w kółko. Chwilę później po trunku zostało już tylko mgliste wspomnienie.
Pamiętam też, że któregoś wieczoru wspomniany przeze mnie Paweł, dziś wykładający prawo na UG, ponownie przedobrzył z alkoholem. Ponieważ nasz hotel mieścił się 10 km od baru, zatroskany Russell kazał nas - Pawła, mnie i moją ówczesną dziewczynę, która przyleciała mnie odwiedzić - odwieźć swojemu ochroniarzowi.
Jakim prywatnie facetem był na planie Russell Crowe?
- Sprawiał wrażenie pogodnego gościa. Otwartego i wesołego, aczkolwiek czasem można było odnieść wrażenie, że jest też dość impulsywny. Zdarzyło mu się raz czy dwa nieco, nazwijmy to, się zapędzić. Najwyraźniej musiał mieć jakieś naturalne predyspozycje, by zagrać główną rolę w "Romper Stomper" (Crowe gra tam nazi skinheada - przyp. red.)
Absolutnie nie dawał nikomu odczuć, że jest gwiazdą. W przerwach między ujęciami często z nami rozmawiał. Spędziliśmy też trochę czasu na imprezie inaugurującej pierwszy klaps, czasem w weekendy spotykaliśmy się w knajpie czy, jak wspomniałem, na boisku.
Jak znalazłeś się w obsadzie filmu Petera Weira?
- Przypadkiem trafiłem na ogłoszenie o castingu w Sopocie. Stwierdziłem, że skoro jest to "całe" 10 min jazdy SKM-ką, to czemu nie? No i się udało. W Polsce odbyły się dwa castingi. Ten drugi w Toruniu, gdzie ma siedzibę organizująca go na prośbę reżysera fundacja Tumult. W rezultacie wyłoniono 12 Polaków, ale jeden ostatecznie zrezygnował, a drugi wyleciał jeszcze zanim przystąpiliśmy do zdjęć. Tak więc, choć polecieliśmy do Meksyku, gdzie kręcono film, w jedenastu, ostatecznie została nas dziesiątka.
Gdzie odbywały się zdjęcia?
- Studio, w którym nakręcono ogromną większość materiału zostało zbudowane na potrzeby filmu "Titanic". Mieściło się ono w Rosarito, niedaleko znajdującej się na amerykańskiej granicy Tijuany.
Pierwsze dwa tygodnie zajęły przygotowania. Nauka chodzenia po masztach, układy choreograficzne mające udawać walkę wręcz, słownictwo marynarskie itp.
Opowiedz o jasnych i ciemnych stronach pracy statysty.
- Z jednej strony była to oczywiście przygoda życia. Wyjazd do Meksyku, praca dla reżysera, którego filmy, m.in. "Piknik pod wiszącą skałą" czy "Stowarzyszenie Umarłych Poetów", uwielbiam. Przyglądanie się, jak wygląda profesjonalna produkcja od zaplecza. Świetną sprawą było obcowanie z aktorami takimi jak Russell Crowe, Paul Bettany czy grający cieślę okrętowego Tony Dolan, muzyk lubianej przeze mnie metalowej kapeli Venom.
Jednak z drugiej strony statystowanie to przede wszystkim czekanie. Najpierw czekasz, aż cię wezwą na plan. Potem aż wszystko będzie gotowe do kręcenia. A wiadomo, że w pierwszej kolejności ustawiano nas, dopiero potem wzywano aktorów. Następnie krótka chwila kręcenia i znowu ustawianie wszystkiego od nowa, aby powtórzyć ujęcie. I tak na okrągło.
Momentami bywało to naprawdę męczące. Zwłaszcza jeśli uwzględnić, że byliśmy tam równe pół roku, pracując po 5-6 dni w tygodniu w upale. Rzadko kiedy dzień pracy zamykał się w standardowych 10 godzinach.
Czy był to jedyny zagraniczny film w twoim dorobku?
- Nie, jakieś 5-6 lat później, kilku z nas niespodziewanie dostało email od Judy Bouley, która na planie w Meksyku była odpowiedzialna za statystów, z propozycją występu w kolejnym filmie Petera Weira, "Niepokonani" ("The Way Back"). Ja i czterech kolegów spotkaliśmy się ponownie, zarówno z Peterem, Judy, jak i sporym gronem innych osób, które poznaliśmy na planie "Pana i władcy".
Paweł Rzóska - anglista i animator trójmiejskiej sceny hardcore punk. Współorganizator koncertów w ramach kolektywu DIY3M. Wydaje płyty pod szyldem Scream Records. Współzałożyciel i były gitarzysta Filth of Mankind.