Pogromcy duchów: Imperium lodu – recenzja filmu

Tradycyjne letnie kino rozrywkowe, tyle że już na wiosnę. I okraszone potężną dawką nostalgii. Pogromcy duchów: Imperium lodu to sympatyczny, sentymentalny powrót do niezapomnianego klimatu kultowych filmów z lat 80. ubiegłego wieku. Szkoda, że nie ma takich więcej.

Pogromcy duchów: Imperium lodu – recenzja filmu
Źródło zdjęć: © Sony Pictures

Pogromcy duchów: Imperium lodu, które właśnie wchodzi na ekrany polskich kin, to film z walorami edukacyjnymi. Czego nas uczy? Jaką ważną życiową lekcję nam daje? Cóż, po seansie każdy widz będzie już dobrze wiedział, że jeśli odziedziczy po babci czy dziadku mieszkanie z tajnym pokojem wyłożonym miedzianą blachą, udekorowanym starożytnymi artefaktami i kryjącym w swoim centrum wielce tajemniczą metalową kulę z wyrzeźbionymi dziwnymi glifami, to pod żadnym pozorem nie powinien jej stamtąd ruszać. A jeśli jednak ruszy, to absolutnie nie sprzedawać handlarzom starociami. Chyba że w jakimś innym mieście, oddalonym o tysiące kilometrów od własnego. I z całą pewnością za więcej niż 50 dolarów.

Bestia sprzed czterech milleniów

Jak łatwo się domyślić, właśnie taka sytuacja jest źródłem wszystkich kłopotów w najnowszej odsłonie kultowego cyklu Pogromcy duchów. Twórcy pogrzebali już całkiem Gozera i Zuula w poprzednim filmie, Pogromcy duchów: Dziedzictwo, więc nie trzeba się obawiać, że mściwe sumeryjskie bóstwo pojawi się na ekranie po raz trzeci. Nie, tym razem Nowy Jork, bo bohaterowie w końcu powracają do rodzimej metropolii, w której Ghostbusters zaczynali swoją karierę 40 lat temu, czeka całkiem inne zagrożenie. Choć w sumie trochę podobne.

Najnowsza część cyklu z premedytacją bowiem wraca do klasycznych schematów i wyciąga z kapelusza kolejnego straszliwego upiora, który oczywiście niczego innego nie pragnie, jak zabijać, niszczyć i jednym ruchem szponiastej łapy tworzyć znakomite lodowiska, tory saneczkowe oraz ślizgawki do gry w curling. Tak, największy wróg amerykańskiego ludu ma szczególne upodobanie do lodu. I temperatur w okolicach zera absolutnego. W sumie, gdyby tak pozwolić mu trochę podziałać, na odpowiednią skalę, w pełnym porozumieniu i wedle parafowanych umów, mógłby nam rozwiązać palącą kwestię ocieplającego się klimatu… Niestety, z charakteru ów duch jest niesłychanie podły i raczej nie będzie takiej opcji. Zresztą czy klasyczny przebój filmowy z lat 80. mógłby się skończyć inaczej niż spektakularnym tryumfem bohaterów nad złem? I przy okazji szkodami i zniszczeniami wycenianymi na miliardy dolarów? No właśnie.

Obraz
© Sony Pictures

Wszystko po staremu

Pogromcy duchów: Imperium lodu naprawdę bardzo stara się być współczesną wersją tamtych właśnie, kultowych filmów. Bazuje na podobnej konstrukcji fabularnej, rozwija akcję w znajomy sposób, nawet kamera jest tu prowadzona w podobnie, a poszczególne sceny są ilustrowane podkładem muzycznym zupełnie jak w największych przebojach z tamtej pięknej, szczególnie pamiętnej dla kinomanów epoki. Owszem, ktoś może zarzucić twórcom, że celowo grają na nostalgii. Ale czy jest coś złego w sentymentalnych wycieczkach? Zwłaszcza gdy są tak solidnie przygotowane, jak ta tutaj?

Siedząc w kinie, przed ekranem, przez te około dwie godziny przeżyjemy bardzo miły powrót do przeszłości. Do tego, jak się kiedyś robiło rozrywkowe kino przygodowe. Na porywający scenariusz nie liczmy, ani na wybitne kreacje aktorskie. Nie, tu dostajemy solidnie zrobiony film, który sprytnie głaszcze nasze dobre wspomnienia. A jednocześnie nie jest tylko jednym wielkim zlepkiem nawiązań do pierwowzorów i paradą emerytów. Choć tych pierwszych jest sporo i są bardzo zabawne, a i ci ostatni się tutaj pojawiają, oczywiście.

Pogromcy starzy, nowi i najnowsi

W Pogromcy duchów: Imperium lodu lodowy upiór, pragnący zmrozić Nowy Jork, jest tylko jeden. Ale czoła stawiają mu wszyscy. Dosłownie wszyscy. Film nie tylko ciągnie dalej historię rodzinki Spenglerów, z Garym i przyjaciółmi na doczepkę, którzy pojawili się w poprzedniej części. Pojawiają się tutaj również wszyscy oryginalni Ghostbusters, i to nie tylko w jednej scenie, jak ostatnio. Do tego wkraczają także nowe postacie, z przezabawnym Nadeemem na czele. Tak, to ten, który popełnił największy błąd, zabierając starożytną kulę z bezpiecznego miejsca i sprzedając ją za jakieś grosze. Na szczęście można mu to wybaczyć, bo ta postać wywołuje szeroki uśmiech na twarzy za każdym razem, gdy pojawia się na ekranie.

Obraz
© Sony Pictures

Choć bohaterów jest tu na pęczki, to nie ma tłoku na pierwszym planie. Autorzy filmu pozostawili większość postaci w tle i nie tworzyli dla nich osobnych wątków. Całkiem słusznie zresztą, bo to tylko dwugodzinny film, a nie serial rozpisany na kilka sezonów. Nie było miejsca i czasu dla wszystkich. Dlatego też skupiono się na postaci Phoebe Spengler. I całkiem słusznie, bo nie tylko jest to ogólnie najciekawsza postać, ale grająca ją Mckenna Grace, choć bardzo młoda w tej obsadzie pełnej weteranów, emanuje największą charyzmą i najbardziej przyciąga wzrok. Dobrze jej na pierwszym planie, także w subtelnym wątku romantycznym, zresztą najlepiej napisanym i zagranym w całej tej serii filmowej. Grace oraz Kumail Nanjiani, grający wspomnianego Nadeema, bez trudu dźwigają na swoich barkach cały ciężar Imperium lodu. Inni im tylko towarzyszą, czasem rzucając jakieś żarty. I bardzo dobrze. Zwłaszcza że te żarty nie są przesadne. Film jest wierny tradycji serii i dawka humoru jest tutaj spora, ale nie oczekujmy gagów, które wywołają gromki śmiech całej widowni. Nie, oglądając nowych Pogromców duchów, raczej będziemy się tylko uśmiechać. Ale za to cały czas, bo żarty żartami, ale też po prostu przyjemnie i radośnie się ogląda ten świeżutki, ale przygotowany według starych, klasycznych prawideł sztuki film, który tchnie nostalgią i tęsknotą za tamtym zachwytem, z którym dawno, dawno temu oglądaliśmy oryginalne Ghostbusters.

Jeśli więc ktoś potrzebuje w swoim życiu dwóch godzin uśmiechu, to Pogromcy duchów: Imperium lodu są na ekranach kinowych od 5 kwietnia.

Wybrane dla Ciebie