Pomiędzy światami
Trzecia część filmowej "Narnii" zbacza z dotychczasowej ścieżki i traktuje materiał źródłowy z pewną dowolnością. Michael Apted trochę pozmieniał i pomieszał, tu wyciął, tam wkleił, m.in. łącząc "Podróż Wędrówca..." z wątkami ze "Srebrnego krzesła", które być może osobnej ekranizacji już się nie doczeka. Tak przynajmniej sugerują umiarkowane wyniki narniijskiego box office'u. Fani podniosą więc pewnie tumult, bo nie dość, że adaptacja kolejnych części sagi jest zagrożona, to jeszcze ktoś śmie mieszać w tych już powstałych, ale...
Ale czy cokolwiek to zmienia? Niezupełnie. "Podróż Wędrowca..." pozostaje staroświecką, konserwatywną przygodą spisaną według prawideł klasycznej brytyjskiej szkoły fantasy. Przygodą mocno dydaktyczną, hołdującą chrześcijańskim przykazom, ale wciąż mniej nachalną od oryginalnej serii C.S. Lewisa. "Narnia" nie zestarzała się jednak tak dobrze, jak choćby mitologia Tolkiena. Pomimo kilku udanych uwspółcześnień, sporo tu obyczajowego wstydu sprzed półwiecza. Najwyraźniej trud sformatowania całości do współczesnego standardu okazał się zbyt wielki.
Trzecia część filmowej "Narnii" to w ogóle rzecz dość niedbała, ale w tym względzie nie odbiega od dwóch poprzednich odsłon. Tradycyjnie już można pomarudzić na niedoróbki w efektach specjalnych, nieścisłości i niekonsekwencje w fabule, można ponarzekać na poszczególne role młodych aktorów. Ale to wciąż kawałek przyzwoitego fantasy dla dzieciaków. Daleko za "Harrym Potterem", "Kronikami Spiderwick" czy "Lemonym Snicketem", ale też daleko przed całą resztą. Gdzieś pomiędzy kinem wymagającym skupienia Gaimanem, a trzpiotliwą fantastyką Disneya. W sam raz, by zdecydować, w którą stronę udać się następnym razem.