Pora umierać
Pierwsza „Uprowadzona”, zrealizowana z rozmachem, żeniąca ducha kina akcji rodem z lat 80. z dynamiką znaną z produkcji o Bournie, była świetną rozrywką i uczyniła dobiegającego sześćdziesiątki (!) Liama Neesona wschodzącą gwiazdą kina akcji. Druga część znacznie obniżyła loty, stanowiąc bardziej wstydliwą przyjemność, niż solidną multiplikację tego, co oferował pierwowzór. „Trójka” jest wyraźnym, choć niekoniecznie świadomie komunikowanym przez twórców sygnałem – dla Bryana Millsa nadszedł czas na emeryturę.
Film wpada na grząski teren już na etapie… tytułu. Pojawia się ten sam problem, co w wypadku polskich tłumaczeń „Die Hard”, gdzie od drugiej odsłony o „szklanej” pułapce nie mogło być mowy. Także i tu nikt nikogo nie porywa (choć złośliwi będą twierdzić, że zostali obrabowani z kasy po seansie) – Bryan zostaje za to oskarżony o zamordowanie swojej żony. Zamiast oddawać się w ręce policji, postanawia zbiec, by oczyścić swoje imię, a przy okazji wytłuc wszystkich odpowiedzialnych za czyn.
W tym wydaniu całość akcji po raz pierwszy toczy się w Stanach; bohater Neesona ziemię ojczystą traktuje z większym szacunkiem niż przesiąknięte złem europejskie stolice, więc nie należy się spodziewać demolek, do których przywykliśmy w Paryżu czy Istambule. Tym, co stanowi novum w ogranym schemacie, nie są twisty, łatwe do rozgryzienia nawet dla widzów „Ojca Mateusza”, ale położenie większego akcentu na dramat rodzinny. Sentymentalne ujęcia Kim (Maggie Grace)
wtulonej w pościel po zmarłej matce, czy kompletnie rozbitego Neesona, których jest zaskakująco wiele, dominują nad tuzinkową i wtórną fabułą. Więcej w nich autentyzmu niż w scenach akcji, montowanych epileptycznie przez Audrey Simonaud i Nicolasa Trembasiewicza.
Zadziwia, że Besson, ponownie odpowiedzialny za produkcję i scenariusz (a który w międzyczasie zaskoczył przecież bardzo dobrą „Lucy”) położył kompletnie lagę na przyczynowo-skutkowość i dynamizm scen akcji. Oliver Megaton, który podpisuje film z serii po raz drugi, nie panuje nad materiałem – ten rozsypuje się niczym domek z kart. Wszyscy przed kamerą sprawiają wrażenie, jakby po raz tysięczny z rzędu dawali to samo przedstawienie – i sami chyba nie wierzą, że publika kupi przyklaśnie im tak, jak za pierwszym razem.
Dla fanów tej już nie takiej nowej odsłony emploi Neesona film – mimo że nakręcony dość nieudolnie i bez polotu – wciąż pozostanie frajdą. Będzie bawić bohater, bezlitośnie eksterminujący wszystkich mówiących ze słowiańskim akcentem, będą cieszyć czerstwe jak razowy przedwczorajszy one-linery. Na pustyni, którą jest geriatryczne kino akcji o klasycznym rysie, wybieram jednak cyrk „Niezniszczalnych”.