Czasem jest tak, że o sprawach prostych trudno mówić prostym słowem. Czasem proste słowo to za mało, aby wyrazić drżenie serca, jego miarowe bicie, a także z każdą chwilą szybsze, wyrażające emocje. Czasem wszystko to za mało, aby wiedzieć, co czujesz, czego pragniesz i z czym się zmagasz.
Wtedy wystarczą jedynie proste dźwięki, aby wszystko było jasne, a jednak, aby do tego doszło musi się jeszcze wiele wydarzyć i trzeba pokonać wiele emocjonalnych i społecznych barier. Trzeba przede wszystkim uwierzyć w samego siebie, w przeciwnym razie założony cel nigdy się nie ziści.
„W rytmie serca” to film, o którym wciąż myślę, do którego powracam i który nie daje mi spokoju. Opowiedzieć o nim nie jest mi łatwo.
Zdawać by się mogło, że ktoś, kto od wieków nie miał styczności z muzyką, nigdy już wrócić do niej nie może. Okazuje się po raz kolejny, że pozory mylą. Nie ma rzeczy niemożliwych, tym bardziej, jeśli ktoś czegoś bardzo chce. Tom postawił przed sobą wyjątkowy cel, taki, który diametralnie może i powinien zmienić jego życie.
Godne podziwu jest oglądanie, przyglądanie się, a może wręcz podglądanie metamorfozy głównego bohatera. Postawiony sobie cel sprawia, że napięcie emocjonalne jest coraz większe. Wszystko to, co było do tej pory ważne, czyli nielegalna działalność na rynku nieruchomości, przestaje być istotne. Teraz liczy się tylko fortepian.
Romain Duris. Dla wielu jego twarz może kojarzyć się z... wyjątkowo udanym „Smakiem życia”, beztroską i pełną wdzięku komedią. Teraz, choć ten sam, jest to zupełnie inny aktor. Bardziej dojrzały, męski, targany emocjami, sprzecznościami. Walczący o swoje, poszukujący swojej drogi, opiekujący się ojcem, gdyż on sam nie potrafi o siebie zadbać, także w interesach.
Ta metamorfoza, dążenie w stronę światła, w stronę muzyki jest zadziwiająca. Nagle wszystko przestaje się liczyć, pozostaje stare pianino u pewnej Chinki, pod której okiem dłonie Toma zaczynają sobie przypominać do czego tak naprawdę zostały stworzone. I to w tym filmie jest esencją wyjątkowego smaku. Ciągłe próby, nerwy, znów próby i te rozmowy, gdy jedno nie rozumie drugiego. Gdzie muszą wystarczyć gesty, spojrzenia i pojedyncze słowa. Ciągłe wzloty i upadki pod czujnym okiem jego mentorki.
Scenariusz scenariuszem, czujne oko reżysera ma też istotna znaczenie, ale zagrać coś takiego z całą pewnością nie było łatwo. Rola wykreowana, opracowana i zagrana po mistrzowsku. Wszystko to, co dzieje się wokół, choć jest tłem ma też bardzo istotne znaczenie, aż po scenę finałową, która burzy nasze emocje.
Nie możecie podejść do tego filmu na chłodno, gdyż tak się nie da. To będzie historia twojego życia, marzeń, które w sobie ukrywasz, przygniecionych brzemię obowiązków, problemów życia osobistego i tego wszystkiego, co cię przytłacza i nie daje ci spokoju.
Jak by na to nie patrzeć film „W rytmie serca” po raz kolejny wyjątkowo dobrze wpisuje się w konwencję cyklu „Plus dla koneserów”. Za każdym razem jest to coraz ciekawszy, bardziej ujmujący obraz. Za każdym razem jest to coś więcej, niż tylko kino w jego tradycyjnej postaci. Jest to podróż do granic wizualnych i emocjonalnych doznań, których na dobrą sprawę nie oddadzą żadne słowa.