Problem w kosmosie, problem na Ziemi

Poczuwszy swoją siłę i zdumiewającą pewność siebie, ludzie postanowili poigrać z losem. Chyba tak należy tłumaczyć fakt, że statek kosmiczny Apollo o feralnym numerze 13, wyruszył w swoją misję o godzinie 19.13 czasu uniwersalnego (a więc w niektórych rejonach świata była to 13.13).

04.12.2006 18:08

Trzeciego dnia lotu, 13 kwietnia 1970 r. (choć gwoli ścisłości należy dodać, że w niektórych rejonach świata był już 14 kwietnia) nastąpiła awaria, która zagroziła nie tylko powodzeniu misji, ale także życiu trzyosobowej załogi. Wtedy to padło słynne zdanie, skierowane przez dowódcę Apollo 13 do Ośrodka Kontroli Lotów: „Houston, mamy problem”.

Oczywiście osoby, które nie wierzą w pechowe liczby i inne tego rodzaju przesądy, podejdą do całej tej historii jako do ciągu przypadkowych zdarzeń. Wybuch zbiornika z tlenem, który nastąpił prawie 322 tys. km od Ziemi, uszkodził moduł serwisowy statku, w tym także drugi zbiornik tlenu. Niedobór tlenu i brak energii elektrycznej zmusił załogę do dramatycznej walki o życie.

Po kilkudziesięciu godzinach zdeterminowanych działań astronautów – pracujących na awaryjnym zasilaniu, w zimnie i na granicy zatrucia dwutlenkiem węgla – oraz całej rzeszy ludzi na Ziemi, udało się doprowadzić do... bezpiecznego awaryjnego lądowania 18 kwietnia. O tych właśnie historycznych wydarzeniach opowiada emocjonujący dramat w reżyserii Rona Howarda.

Astronauci Jim Lovell (Tom Hanks), Fred Haise (Bill Paxton) i Jack Swigert (Kevin Bacon) mieli lecieć w kolejnej misji statkiem Apollo 14, ale ze względu na chorobę jednego z członków pierwotnej załogi, zostali przesunięci na lot Apollo 13. Po kilkunastu misjach w kosmosie i zaliczonym rok wcześniej przez Amerykanów lądowaniu na Księżycu, media i społeczeństwo nie były zainteresowane ich rutynowym, zdawałoby się, lotem. Aż do momentu awarii.

Od tej chwili cały świat śledził z zapartym tchem losy astronautów walczących o przeżycie. Walka trwała również na Ziemi: astronauta Ken Mattingly (Gary Sinise) i dowódca lotu Gene Kranz (Ed Harris) wraz kilkudziesięcioma ludźmi dawali z siebie wszystko, aby wygrać wyścig z czasem i opracować najlepsze rozwiązania awaryjne, które astronauci będą w stanie wprowadzić w życie.

„Apollo 13” to doskonale nakręcony film ze świetnie budowanym napięciem, którego może mu pozazdrościć większość współczesnych produkcji z etykietką thrilerra. Z jednej strony ukazuje wiarę w możliwości człowieka i jego niebywałą odwagę, umiejętność walki w sytuacji wydawałoby się beznadziejnej, współpracę pomiędzy krańcowo odmiennymi osobowościami.

To wszystko składa się na wielkie, heroiczne widowisko. Z drugiej strony przedstawia nam panoramę stosunków rodzinnych astronautów, przez co udowadnia, że są oni ludźmi podobnymi do nas, choć wykonują zgoła niecodzienny zawód. W ten sposób zbliża nas do bohaterów, pomaga nawiązać z nimi emocjonalną więź i solidaryzować się z ich walką.

Ale oprócz tego, że „Apolo 13” jest emocjonującą relacją z autentycznych wydarzeń sprzed kilkudziesięciu lat, to podobnie jak każde dzieło sztuki, mówi nam coś także o nas samych, żyjących tu i teraz. Bowiem w wymiarze uniwersalnym traktuje o ludziach i problemach, a w szczególności o stosunku tych pierwszych do tych drugich. Mówi także o sile wspólnego działania, przyjaźni i miłości. Tak naprawdę bowiem, to każdy z nas jest zamknięty – podobnie jak astronauci w skorupie statku kosmicznego zagubionego w przestrzeni – w jakimś ograniczonym świecie... i naciskany, determinowany przez liczne uwarunkowania. I dopiero niespodziewane pojawienie się jakiegoś problemu, wybija nas z codziennego rytmu i każe przestawić całe myślenie i działanie na rozwiązanie tegoż problemu. A znalezienie wyjścia z sytuacji często wiąże się z sięgnięciem poza ten własny, ograniczony świat.

Często wiąże się z wyciagnięciem ręki po pomoc, co dla niektórych osób jest niezwykle trudne (nad rozwiązaniem problemów załogi pracuje także cały sztab ludzi na Ziemi). Często konieczne jest zastosowanie niekonwencjonalnych rozwiązań, skonstruowanie czegoś zupełnie nowego z dostępnych pod ręką środków. W filmie tę kwestię ilustruje scena, w której zespół z Centrum Kontroli Lotów stara się dopasować wkłady od pochłaniaczy dwutlenku węgla z jednej części statku kosmicznego do urządzenia tego typu w innej części. Oczywiście posługując się wyłącznie dostępnymi astronautom na pokładzie uszkodzonego statku przedmiotami.

Całe rozwiązanie opisują potem krok po kroku, bo każdy błąd grozi przecież śmiercią załogi. Osobiście właśnie ta scena najbardziej utkwiła mi w pamięci już po pierwszym obejrzeniu filmu. Może dlatego, że rozumiem ją jako metaforę wielu codziennych sytuacji, kiedy z niepasujących do siebie elementów, próbujemy poskładać jakąś sensowną całość, którą nazywamy swoim życiem.

„Apollo 13” to lektura obowiązkowa dla każdego miłośnika kina; film brawurowo zagrany przez dosłownie wszystkich aktorów pierwszoplanowych. Szczególne oklaski należą się Edowi Harrisowi, którego bohater, odpowiadający przecież za całość misji, doskonale maskował targające nim wewnętrzne rozterki nadzwyczajnym spokojem.

Film Howarda jest dobrym przykładem hollywoodzkiego widowiska, które nie straciło ducha, zaangażowania w istotne problemy, i nie zamieniło się w recykling zgranych schematów. Ponownie też pokazuje, że prawdziwe historie prawdziwych ludzi (choć oczywiście scenariuszowo podrasowane przez Williama Broylesa Jr.) mają znacznie większą siłę oddziaływania, niż wydumane historyjki o herosach pozbawionych ludzkich uczuć.

W kwestii technicznej warto dodać, że w dwudyskowej edycji specjalnej na DVD, otrzymujemy sporo materiałów dodatkowych: komentarze reżysera i małżeństwa Lovellów, opowieści astronautów, filmy dokumentalne o podboju kosmosu i o kręceniu „Apollo 13”.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)