Trwa ładowanie...
d4j8e6p
15-04-2010 16:03

Przekleństwo nadmiaru

d4j8e6p
d4j8e6p

Żeby nie było wątpliwości. To nie miał być film mojego życia, ani nawet jakiegoś krótszego okresu czasu. Nie spodziewałem się maestrii Almodovara, bezkompromisowości Finchera, ani sentymentalizmu Spielberga. Spodziewałem się dokładnie tego co dostałem od części pierwszej – szybkiego, głupiego widowiska, w którym wielkie samochody zmieniają się w wielkie roboty, walczą ze sobą na ulicach wielkiego miasta, ratują świat przed kosmiczną zagładą, a w tle leci kilka dobrych, acz niezbyt intelektualnie angażujących dowcipów i przewija się, wyglądająca jak zawsze zjawiskowo, cudowna Megan Fox - najjaśniejsza gwiazda młodego Hollywood.

I największy problem „Zemsty Upadłych” (choć Upadły w tym filmie jest tylko jeden) polega właśnie na tym, że dostałem dokładnie to, czego się spodziewałem – tylko w zbyt dużej dawce.

Właściwie wszystkiego w tym filmie jest za dużo. Za dużo tu efektów specjalnych, które w pewnym momencie zmieniają wspaniałe widowisko w zupełnie nieczytelną orgię kolorów i wybuchów, bardziej przypominającą grę komputerową, niż film. Za dużo dowcipów, które w takiej ilości w końcu musiały stracić na błyskotliwości i ześlizgnęły się do poziomu pierdzących robotów, naćpanych ciasteczkami z marihuaną matek i kopulujących z piękną nogą Megan Fox samochodzików-zabawek. Za dużo akcji, która wpierw wbija w fotel, zapiera dech w piersiach i wysyła nas na zupełnie inną planetę, by po pewnym czasie okazało się, że to nie żadna inna planety, tylko dobrze nam znany osiedlowy lunapark. Za dużo amerykańskiej armii, którą wpierw witamy z przyjaznym, acz ironicznym uśmieszkiem, myśląc sobie: „ok, tego nieznośnego amerykańskiego patosu nie mogło zabraknąć w filmie Michaela Baya, przecież to człowiek, który amerykańską flagę wetknąłby nawet w psychologiczny dramat o moralnym konflikcie transseksualisty z Bukaresztu”, by
później zdać sobie sprawę, że… …właściwie nie jesteśmy już pewni czy wciąż oglądamy ten sam film o wielkich robotach, bo od jakiegoś czasu po ekranie biegają tylko komandosi. Chryste, w filmie o wielkich robotach za dużo było nawet wielkich robotów, bowiem nie sposób zidentyfikować któregokolwiek poza Bee, Optimusem i głównymi złymi, a twórcy pozazdrościwszy sukcesu nowej części Terminatora wcisnęli nawet zupełnie niepasującego do konwencji robo-człowieka niszczącego całkiem miłą sekwencję studencką (też zresztą zbyt długą). Jeżeli po obejrzeniu trzeciej części „Piratów z Karaibów” myśleliście, że wir morski, ślub, walka dwóch okrętów, poszukiwanie magicznego, wciąż bijącego serca i pojedynek szermierczy na linach, dziejące się naraz na ekranie to zbyt dużo, to poważnie się myliliście. Przy drugiej części „Transformersów” opowieść Verbinskiego przypomina smutny francuski dramat obyczajowy na jednego aktora.

Jednak, to co boli naprawdę, to rozczarowujący nawet takiego bezmyślnego fana bezmyślnego amerykańskiego kina jak ja, fakt, że film całkowicie pozbawiony jest sensu. Bo jak można było umieścić historię o robotach (było nie było potworach raczej kojarzonych ze współczesną, super zaawansowaną technologią) pośród egipskich piramid? Jak można było wymyślić cały ten idiotyczny bełkot udający jakąś transformerową namiastkę mitologii? Jak można było zapomnieć, że mniej więcej w połowie filmu Decepticony wypowiadają ludziom wojnę – a przecież ktoś zapomnieć o tym musiał, bo dalej nic się w tej sprawie nie dzieje, żadne miasto nie jest atakowane, żadna baza wojskowa równana z ziemią, a lotniskowce armii amerykańskiej pływają sobie rozkosznie po Zatoce Perskiej, zamiast pędzić ratować kraj. Oglądając ten film można się poczuć jak podczas naprawdę mocnego narkotykowego tripa, podczas którego wydaje nam się, że już dziwniej być nie może, ale za chwilę okazuje się, że owszem, może. Że da się wymyślić jeszcze
dziwniejszego robota (np. takiego, którego jedyną umiejętnością będzie konsumowanie ton piasku), jeszcze większy wybuch (biedny Paryż, niszczony niemal w każdym amerykańskim filmie z wyższym budżetem), jeszcze bardziej chaotyczną rozróbę (w końcu nie wiadomo, kto z kim walczy i dlaczego bohater, który miał już nie żyć wciąż się rusza) i scenę głębiej jeszcze zanurzoną w niestrawnym sosie patosu (choćby wizytę Sama w zaświatach).

d4j8e6p

A jednak film ogląda się zaskakująco dobrze. Wystarczy zapomnieć zdrowy rozsądek z sali kinowej i podziwiać. Bo jest co. Choćby kosmiczne efekty specjalne, które raz jeszcze sprawiają, iż na moment wierzymy, że wszystko jest możliwe. Rozkosznego w swojej nieporadności LeBeoufa, całkiem nieźle radzącego sobie z rolą frajera, nie mówiącego najpiękniejszej kobiecie świata, że ją kocha. Zjawiskową Megan Fox, która jest tu dokładnie taka, jak być powinna – piękna, seksowna, spocona i brudna. A przede wszystkim genialnego Johna Turturro, kradnącego ten film wszystkim wielkim robotom razem wziętym. Każda scena z jego udziałem jest tak rozbrajająco śmieszna, że po prostu nie sposób nie machnąć ręką na wszystkie idiotyzmy, nadużycia i uproszczenia i nie dziękować hollywoodzkim producentom, że pozwolili komuś zrobić ten gniot.

Nie spodziewajcie się zbyt wiele, a być może miło się zaskoczycie. Jednak, jeżeli liczycie na powtórkę z jedynki, to bardzo mocno się rozczarujecie.

d4j8e6p
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4j8e6p