„Przełęcz ocalonych”: Andrew Garfield o filmie i swojej roli [WIDEO]

"Przełęczy ocalonych" to pierwszy od dziesięciu lat film Mela Gibsona. Zobacz, co Andrew Garfield który zagrał główną rolę w produkcji, mówi o filmie.

02.11.2016 | aktual.: 02.11.2016 16:03

Mógłbyś rozpocząć od przedstawienia siebie oraz postaci, którą grasz w filmie?

Oczywiście. Nazywam się Andrew Garfield i w „Przełęczy ocalonych” wcieliłem się w Desmonda Dossa.

Mógłbyś opisać pokrótce fabułę filmu oraz Desmonda Dossa?

Mogę spróbować. Film opowiada o młodym człowieku żyjącym w małym miasteczku Lynchburg w stanie Virginia. Akcja rozgrywa się w latach 40. XX wieku. Desmond nie wierzy w przemoc, po części ze względu na swoją wiarę, a po części wyznawane wartości. No, może nie jest do to końca prawda i warto doprecyzować. On nie wierzy w odbieranie ludzkiego życia. Staje natomiast na początku filmu przed niezwykle trudnym dylematem, ponieważ pragnie służyć swej ojczyźnie na II wojnie światowej, ale nie chciałby jednocześnie zaprzeczać samemu sobie i temu, w co wierzy. Chciałby zachować swą wewnętrzną integralność. Demond Doss istniał naprawdę, był swego rodzaju łagodnym wojownikiem, myślę, że można go tak nazwać, a jego historia zainspirowała wielu ludzi do bycia lepszymi.

Co cię zainteresowało w tym projekcie? Co konkretnie sprawiło, że chciałeś wcielić się w kogoś takiego jak Desmond Doss?

Wystarczyło, że przeczytałem scenariusz, nie wahałem się ani chwili nad przyjęciem roli. Interesujący scenariusz, interesująca postać, z którą warto wyruszyć w jej interesującą podróż. To tak naprawdę bardzo przyziemny bohater, który nie próbuje stawać się bohaterem. Jest coś niesamowitego w człowieku, który podąża za głosem własnego sumienia i nie poddaje się naciskom społeczeństwa, w którym egzystuje, a które chciałoby go zmienić. Trzyma się natomiast wyznawanych wartości i własnego wewnętrznego głosu. Wszystko to razem wzięte skłoniło mnie do myślenia, zaintrygowało. Mówimy o pięknym, niemożliwym do zamknięcia w kilku łatwych definicjach człowieku.

A potem obejrzałem film dokumentalny Terry'ego Benedicta i zakochałem się w Desmondzie. Był niezwykłym człowiekiem o czystej duszy, który wiedział od najmłodszych lat kim jest i kim będzie. Uważam, że to rzadkość w perspektywie światowej, tacy ludzie, którzy tak świetnie rozumieją samych siebie i słuchają własnego sumienia, niezależnie od tego, kto lub co próbuje ich zmienić na własne podobieństwo. Ludzi, którzy wiedzą, co mogą i czego nie mogą, żyjąc w zgodzie ze swoją wewnętrzną prawdą. Doprawdy nie wiem, ile osób może powiedzieć coś takiego o sobie. Był to kolejny powód, który mnie przekonał do zagrania w tym filmie.

Jak się przygotowywałeś do roli?

Dużo tego było. Tym bardziej, że to jeden z tych projektów, w których trzeba przyjąć na siebie dodatkową odpowiedzialność – w końcu ukazujemy życie i czyny prawdziwego człowieka, staramy się oddać należny mu szacunek i złożyć wartościowy hołd. Pojawia się świadomość, że krewni tej osoby obejrzą film i go ocenią. To dziwna perspektywa, ale samo wyzwanie staje się tym piękniejsze. Głównym zadaniem, które przed sobą postawiłem, było zrozumienie punktu widzenia Desmonda. Odwiedziłem jego rodzinne miasteczko, a potem pojechałem w miejsce, w którym przeżył swe ostatnie lata. Wstąpiłem go domu, w którym dorastał, byłem także w domu, w którym zmarł. Chodziłem ścieżkami, którymi on chodził, sporo również o nim czytałem.

Przeczytałem wszystkie istniejące na jego temat książki, przyswoiłem wszystkie informacje o tym, kim był i co zrobił. Wiedziałem przy tym, że nigdy nie będę w stanie oddać prawdziwego Desmonda Dossa, ale starałem się wchłonąć jak najwięcej wiedzy o nim. Jedną z przyjemności grania w tego typu projekcie jest właśnie możliwość zanurzenia się w czyimś świecie, czyjejś osobowości, poznania realiów życia tej osoby. Niezmiernie mnie to fascynowało, mogłem być przez trzy miesiące badaczem i historykiem, który poszukuje prawdy o człowieku.

Możesz powiedzieć coś więcej o ludziach, którzy pomogli ci w przygotowaniach do roli?

Oczywiście. Wspaniałe w całym procesie było poznawanie wszystkich procedur medycznych, które Desmond miał opanowane. Nie chodzi o jakieś ogólne rzeczy, lecz konkretne podejście do wielu spraw, które istniało w tamtych czasach. Pomagało mi dwóch niesamowitych ludzi. Pierwszym był Chris, wspaniały sanitariusz, mniej więcej w moim wieku, który służył w różnych częściach Bliskiego Wschodu, pracując również w warunkach bojowych. Drugim był aktor Damien, wcielający się w filmie w postać Ralpha – on służył wraz z Chrisem, ale w trakcie jednej z misji stracił obie nogi i to właśnie Chris był tym sanitariuszem, który utrzymał go przy życiu.

Możliwość rozmawiania z nimi oboma na planie była dziwnym, ale także w pewien sposób pięknym doświadczeniem. Damien odegrał przed kamerami cierpienie i strach swojej postaci, co musiało być dla niego powrotem do prawdziwych emocji i traumy z pola bitwy. Nabrałem przez to większej pokory, ale mam nadzieję, że doświadczenia z „Przełęczy ocalonych” pozwolą mu szybciej dojść do siebie, że dzięki temu lepiej zrozumie, do czego doszło w jego życiu i jak sobie z tym radzić. Nie jestem pewien, czy tego typu doświadczenia może zrozumieć ktoś stojący z boku, ale praca z Damienem była wspaniała. Tak jak fakt, że na planie przebywali z nami ludzie, którzy doświadczyli tak trudnej służby swej ojczyźnie.

Desmond określa się raczej jako „conscientious co-operator” niż „conscientious objector”; jako osoba, która mimo swych poglądów chce współpracować, nie odmawia służby.

To prawda.

Możesz mi to wyjaśnić?

Mogę spróbować. Desmond autentycznie wierzył, że służba ojczyźnie jest jego obowiązkiem, że powinien bronić aliantów i wszystkich krajów stojących po ich stronie od tych koszmarnych dyktatorów. To tkwiło w nim, ten patriotyzm, pragnienie służenia w imię czegoś przekraczającego jego pojmowanie. Chciał służyć dokładnie tak, jak służyli wszyscy inni, czuł się dokładnie tak, jak wszyscy młodzi ludzie w tamtych czasach. A przynajmniej większość z nich. Został jednak postawiony przed trudnym dylematem, ponieważ głęboko wierzył w to, że życie należy ratować, a nie odbierać. I odmawiał noszenia broni. Był więc traktowany w wojsku jak szaleniec, który chce wbiec na pole bitwy bez odpowiedniego uzbrojenia, choćby prostego noża, co tu dopiero mówić o jakimś karabinie. Fascynujący dylemat do rozważenia.

Desmond określał samego siebie „conscientious co-operator”, ponieważ chciał robić wszystko to, co pozostali żołnierze – poza odbieraniem ludzkiego życia. Co więcej, na polu bitwy zdarzyło mu się opatrzyć swego wroga. Jak w ogóle zrozumieć człowieka, który robi coś takiego w samym środku brutalnej wojny? To opowieść, która wykracza poza kwestie religijne czy kulturowe, jest całkowicie uniwersalna. Desmond uważał, że wszyscy ludzie są tacy sami, wyznawał pogląd, że wszyscy jesteśmy ze sobą w jakiś sposób połączeni, że jesteśmy braćmi i siostrami. Nie tylko mówił o tym w rozmowach z innymi, ale też dał dowód takiej postawy na polu walki. Opatrzył rannego wroga, który chciał go wcześniej zabić, poświęcił mu dokładnie tyle samo czasu i uwagi co amerykańskim żołnierzom. To było... Sam nie wiem, jak to określić, nie do końca potrafię to zrozumieć, ale część mnie chciała dowiedzieć się więcej, poznać motywacje stojące za takimi czynami, przyjąć choć na chwilę taki światopogląd. To w gruncie rzeczy bardzo piękna myśl – wszyscy jesteśmy tacy sami, jesteśmy jednością!

A jak w takim wypadku podchodziłeś do relacji Desmonda z ojcem? Odpowiednie jej ukazanie musiało być bardzo ważne.

Było kluczowe, pozwoliło lepiej zdefiniować Desmonda jako człowieka. Ich relacje były bardzo ważne dla kształtowania się jego tożsamości. Między Desmondem a jego ojcem, Tomem, istniała bardzo mocna więź, ale także pewien rodzaj wstydu łączącego ich na dobre i na złe. Tom przekazał swój wstyd Desmondowi, czyniąc z tego coś w rodzaju rodzinnej klątwy. Ostatecznie syn wybrał inną ścieżkę i podjął się służenia ojczyźnie również po to, żeby nie skończyć jak jego ojciec.

Być może jest to zbyt duże uproszczenie całej sprawy, ale najważniejszym co trzeba w przypadku Desmonda zrozumieć jest jego potrzeba indywidualności. On wręcz musiał osiągnąć coś po swojemu, ponieważ dorastał w przekonaniu, że musi znaleźć sposób na uratowanie ojca od jego wewnętrznych demonów, ale nigdy mu się nie udało tego dokonać. Sądzę, że fakt, iż nie udało mu się ojca „uzdrowić”, pozwolił Desmondowi po części na tak wielką odwagę na polu bitwy. Uważam, że bez jego doświadczeń z ojcem, bez tego poczucia bezsilności wobec jego alkoholizmu i pogardy dla samego siebie, Desmond by tego cudu nie dokonał. To właśnie wspomnienie ojca dało mu siłę do ratowania i uzdrawiania innych żołnierzy. Tak to postrzegam. Mogę się oczywiście mylić, ale wydaje mi się, że relacja z ojcem wytworzyła w Desmondzie pragnienie do służenia innym ludziom. I robił to do momentu, gdy wykończony fizycznie dosłownie padł z wyczerpania i nie potrafił poruszyć nawet kończynami.

Właśnie dlatego uważam, że Desmond Doss był w stanie dokonać tego cudu, wierzę także, że czuwała nad nim opatrzność. Nazywajcie to jak chcecie, ale widzę w jego czynach Boski plan. Co mnie prowadzi do kolejnego bardzo ważnego dla mnie aspektu tego projektu – nawet jeśli Desmond należał do Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego, opowieść o jego bohaterstwie wykracza dalece poza konkretne wierzenia religijne. „Przełęcz ocalonych” to bardzo uduchowiony film, niewiarygodna opowieść, do której doszło właśnie w takich warunkach, a która miała w sobie pierwiastek duchowości. Nie tylko chrześcijańskiej.

A co ze związkiem Desmonda z Dorothy?

Uważam, że w latach 40. XX wieku relacje damsko-męskie były znacznie prostsze. Takie odniosłem wrażenie z rozmów z ludźmi z tamtego pokolenia, wiesz, z moimi dziadkami i innymi starszymi osobami. Poznawałeś wtedy kogoś i jeśli czułeś, że jest to właściwa osoba, szybko doprowadzałeś do oświadczyn i małżeństwa. Wydaje mi się, że były to znacznie słodsze i prostsze czasy, a Desmond i Dorothy to właśnie taka dwójka słodkich i prostych ludzi, którzy chcieliby jedynie zaznawać słodkiego i prostego życia. I nie używam słowa „słodki” w pejoratywnym znaczeniu. W żadnym wypadku, to raczej komplement. Był kiedyś taki program telewizyjny „This Is Your Life”, w jednym z odcinków wystąpili właśnie Desmond i Dorothy. Mieli wówczas pewnie około czterdziestki, widać, w jaki sposób ze sobą rozmawiają, jak na siebie patrzą. Był też z nimi ich synek. Wydają się prostymi, otwartymi i bezpośrednimi ludźmi, nie wdającymi się w żadne gierki. Widać, że nie czuli się do końca dobrze w telewizji, z całym tym otaczającym szmerem głosów. Wspaniale było oglądać taką czystość. Właśnie to chcieliśmy wraz z Teresą ukazać, choć ona miała trudniej, bo Desmond natychmiast zakochuje się w Dorothy, ponieważ tak doskonale rozumie siebie i swoje potrzeby, a jej zajmuje to jednak trochę więcej czasu.

Wypracowałem sobie specyficzne postrzeganie Desmonda, Podchodziłem do niego jako do chłopaka, który słyszy dosłownie wszystko. Słyszy ukryte szmery drzew, jest bardziej niż inni zespolony z wszechświatem, bo widać, że otaczający go ludzie nie widzą i nie słyszą tego co on. Inaczej postrzegają świat. Gdy więc Desmond poznaje kobietę swoich marzeń, od razu w jego głowie pojawia się obraz małżeństwa, stania wraz z Dorothy na ślubnym ołtarzu. A że słucha się swego wewnętrznego głosu, postanawia jej o tym powiedzieć. Ona musi natomiast to wszystko przemyśleć i lepiej go zrozumieć, co u niego wywołuje lekki niepokój, bo nie spodziewał się, że będzie musiał na nią czekać. Wydawało mu się to oczywiste, że ich małżeństwo jest czymś nieuniknionym, bo są sobie przeznaczeni. Ale daje jej więcej czasu, bo wie, że ona tego potrzebuje. To piękne.

Teresa była w tym wszystkim wspaniała, bo wniosła do tej roli nie tylko swoją urodę, ale także piękne wnętrze. Jej Dorothy oferuje bezwarunkową miłość, ciepło, zrozumienie, nie wspominając już nawet, że jest atrakcyjną i żywiołową kobietą. Praca z nią była cudowna.

Opowiedz w takim razie o współpracy z Melem Gibsonem.

Moja kariera aktorska jest relatywnie krótka, ale praca z Melem była dla mnie jednym z najważniejszych momentów w życiu zawodowym. Co oczywiste, uwielbiałem już wcześniej jego filmy, i jako aktora, i projekty reżyserskie. Historie, które opowiada, mają w sobie coś czystego, nieskażonego, a jednocześnie są ekscytujące i zajmujące. Nigdy nie nudzą, to bardzo ważne, że nie są nudne. O Melu można zresztą powiedzieć wiele rzeczy, ale nie to, że jest nudnym reżyserem na planie.

W pewien dziwny sposób Mel jest podobny do Desmonda, ma w sobie jego niewinność i czystość. Niczego nie ukrywa, nie zataja, wiadomo w każdej chwili co mu chodzi po głowie i jakie emocje odczuwa, nawet jeśli on sam nie chce, żeby ktoś wiedział o nim takie rzeczy. To po prostu silniejsze od niego. Jest szczery i oddany swojej pracy, ma w sobie mnóstwo zaraźliwej pasji. Wspominam pracę na planie bardzo pozytywnie, nikt z ekipy i obsady nie mógł na cokolwiek narzekać. Takie fluidy biorą się zawsze od najważniejszych osób na planie, a Mel... Mel jest światłem, ogniem, różnymi odcieniami pasji i wytrwałości. Powiedział mi kiedyś, że rzadko kiedy czerpie przyjemność z kręcenia kolejnego filmu, ale nie uwierzyłem mu, bo przeważnie wyglądał tak, jakby doskonale się bawił wraz z całą resztą.

Uwielbiałem pracę na planie „Przełęczy ocalonych” u boku reżysera, który jest także wybitnym aktorem i wiesz, że możesz mu zaufać, że nie skrzywdzi cię swoimi decyzjami. Kino nie jest domeną aktorów, to błędne myślenie, jest domeną reżyserów. Uważam więc, że poczucie całkowitego oddawania się wizji swojego reżysera jest dla wielu aktorów bardzo ważne. Bo wiedzą wtedy, że to, co od siebie dają, całe serce, które wkładają w swoją pracę, zostanie zrozumiane i dobrze wykorzystane. Że reżyser będzie szanował ich wkład w cały film, że pomoże stworzyć mocne role, które zostaną ciekawie wpisane w opowiadaną historię.

Porozmawiajmy o współpracy z Vince'em Vaughnem.

Nakręciliśmy już wspólnie trzy filmy.

Czyli dobrze ci się z nim pracuje?

Problemem w przypadku Vince'a jest to, że nawet jeśli nie żartuje akurat na planie i tak doprowadza mnie do śmiechu. Nie potrafię na to nic poradzić, to silniejsze ode mnie i często źle się z tym czuję. Ale to facet, przy którym nie da się mieć złego humoru, ma w sobie coś pozytywnego i tak podchodzi do życia. Uwielbiam Vince'a, naprawdę go kocham: jako człowieka i jako aktora, którego podziwiam od czasu „Swingers”. Wydaje mi się, że widziałem wszystkie filmy, w których zagrał. Nie powiedziałem mu tego osobiście, bo nie chciałem, żeby poczuł się niezręcznie, ale autentycznie go podziwiam i stawiam za jeden ze swoich wzorów do naśladowania. Łączy nas wielka przyjaźń, której nie chciałbym niszczyć, bo to naprawdę niesamowity człowiek. I właśnie dlatego tak źle się czułem, próbując powstrzymywać się od śmiechu, ponieważ w naszych wspólnych scenach nikomu nie powinno być do śmiechu.

Vince wniósł do swojej roli ogrom człowieczeństwa, cudownie było to obserwować. Jego postać i Desmond przechodzą wspólnie bardzo wiele, rodzi się między nimi emocjonalna zażyłość, której ukazanie na ekranie było bardzo ważne w kontekście uwiarygodnienia ich relacji. Bohater Vince'a przechodzi w trakcie filmu zauważalną przemianę, a on odegrał to z wielką subtelnością i wrażliwością. Uwielbiam oglądać Vince'a na ekranie, uwielbiam z nim pracować, to był dla mnie prawdziwy zaszczyt. Ale cały ten projekt był niesamowity, mogłem pracować z Melem, Vince'em i Hugo... Gdy przypominam sobie, że dziesięć lat temu nawet nie śmiałem marzyć, że będę kiedyś współpracował z ludźmi, których tak bardzo szanuję, czuję jeszcze większą wdzięczność i pokorę. Wiele się od nich nauczyłem i nigdy tych lekcji nie zapomnę.

Opowiedz więc przy okazji o współpracy z Hugo.

Też go uwielbiam! Natomiast mieliśmy zdecydowanie zbyt mało czasu, żeby odpowiednio nakreślić relacje Desmonda z jego ojcem. Rozmawialiśmy bardzo często o tym, co ich łączy, a co dzieli, i naprawdę żałuję, że nie było nam dane popracować nad tym nieco dłużej. Niesamowitą rzeczą, którą odkryłem o Hugo, jest jego... dziecinność. To duży dzieciak, który lubi zabawiać innych i żartować, po prostu dobrze się bawić, podczas gdy przed kamerami stawał się złamanym przez wojnę i życie, przerażającym i toksycznym ojcem-alkoholikiem, który nie potrafi opanować wybuchów gniewu. Był w tej roli doskonały, w gruncie rzeczy nie musiałem nic grać, wystarczyło jedynie reagować na to, co on akurat robił. A jednocześnie uczłowieczył swoją postać, pokazał go z innej strony, tak że nie można mu nie współczuć. W taki sposób traktował go również Desmond, co jest bardzo ważne w kontekście ich toksycznej relacji, w ramach której miłość mieszała się z nienawiścią.

Porozmawiajmy o australijskiej obsadzie. Luke Bracey i reszta ferajny. Jak wspominasz współpracę z nimi?

Uwielbiam chłopaków, bardzo ułatwili mi moją pracę. Wszyscy, którzy grali ze mną w scenach w barakach, byli wspaniałymi aktorami, a Luke pokazał się z niesamowitej strony. Wystąpiliśmy w kilku pięknych scenach i byłem wdzięczny, że mogliśmy odegrać tak skomplikowaną, ale jednocześnie ciekawą relację. No i cała reszta: Jake Warner, Ben Mingay, Ben O'Toole, Firass. Dzięki nim „Przełęcz ocalonych” okazała się dla mnie tak bogatym w emocje i refleksje doświadczeniem, a jednocześnie świetnie się bawiliśmy na planie. Musieliśmy odreagować ekranowe wydarzenia i wprowadzić w nasze szeregi trochę lekkości, radości, a Australijczycy są z tego znani. Czułem się z nimi jak w domu, poza tym, że miałem amerykański akcent. Kocham ich na zabój!

Jednym z aspektów tego filmu była fizyczność pracy na planie, prawda?

Tak.

Opowiedz o tym, o kręceniu z efektami specjalnymi, prawdziwymi wybuchami itd.

Tak, sceny wojenne kręciliśmy przez kilka tygodni w Bringelly. To były wyczerpujące dni, cała ekipa pracowała w pocie czoła i była wykończona, ale wspaniałe było w tym wszystkim to, że Mel i koordynator scen kaskaderskich Mic postawili raczej na efekty praktyczne. Myślę, że nie skłamię, jeśli powiem, że 90% wszystkiego, co widać na ekranie, powstało rzeczywiście przed kamerami, a to było niesamowite, biorąc pod uwagę intensywność filmowych doświadczeń. Efekty komputerowe zniszczyłyby realizm tego filmu. Można dzięki nim zrobić wiele rzeczy, ale zajmujący się prawdziwym ogniem kaskader biegnący w kierunku kamery zawsze będzie tworzył niepowtarzalne wrażenie.

Podszedłem kiedyś do Vince'a i powiedziałem, że udawanie wojny jest wykańczające, a on zaczął się ze mnie śmiać, ale udawanie wojny naprawdę wyczerpuje fizycznie i psychicznie. Wymaga także pokory i większej samoświadomości, bo człowiek zaczyna zastanawiać się nad całym swoim życiem i różnymi własnymi reakcjami – bo skoro tak bardzo męczy mnie granie w filmie o wojnie, jak bym sobie poradził na prawdziwym polu bitwy? To nasz mały hołd dla ogromnego poświęcenia wszystkich tych, którzy służyli kiedykolwiek w siłach zbrojnych. Nie potrafię wyrazić tego słowami, mam łzy w oczach, gdy myślę o takim poświęceniu.

A jak wspominasz zdjęcia w Australii?

Czułem się jak w domu, tyle że było znacznie bardziej słonecznie i przytulnie. Wszyscy byli szczęśliwi, że mogliśmy na chwilę opuścić mglisty Londyn. Bardzo podobało mi się kręcenie w Australii. Zrozumiałem przy okazji, dlaczego tak wielu brytyjskich studentów bierze rok wolnego od nauki, żeby tu przyjechać. Tu jest prawie tak, jak w Anglii, z tą tylko różnicą, że są piękniejsze plaże, a ludzie noszą mniej ubrań.

Naprawdę podobało mi się w Australii, choć nie byłem w stanie zwiedzić zbyt wiele w trakcie naszego pobytu. Niedługo jadę na wybrzeże, do Byron, więc trochę nadrobię. Macie także wspaniałe ekipy techniczne, ludzie są pozbawieni pretensji, ciężko pracują, nie ma żadnej hierarchizacji życia na planie. Cały film to wysiłek zespołowy. Podkreślam to, ponieważ nie jest to zbyt częsty widok w branży filmowej. Z mojej kariery wynika, że takich doświadczeń należy raczej szukać w teatrze. Ale uświadomiłem sobie, że nie ma nic lepszego od poczucia braterstwa na planie filmowym.

Na koniec powiedz mi, jakiej reakcji widzów byś sobie życzył?

Nie będę oryginalny, wszyscy chcielibyśmy, żeby widzowie wynieśli z filmu to, co powinni wynieść. Życzyłbym sobie, żeby byli skupieni na tym, co oglądają, mieli otwarte serca umysły i uważnie słuchali, bo tego typu opowieść wpłynie na każdego inaczej. Uważam jednak, że nie da się przejść obok tego filmu obojętnie, tak jak nie da się nie wzruszyć na niektórych scenach z Desmondem. To inspirujący i zaskakujący film, życzyłbym sobie, żeby Desmond Doss sprawił, że niektórzy z widzów inaczej spojrzą na swoje życie.

Źródło artykułu:WP Film
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)