Przerażająca rola Stuhra w finale "Szadzi". Po raz pierwszy zaprotestował przed jedną sceną
Od 4 października na platformie Max widzowie mogą oglądać finałowy sezon serialu "Szadź". Maciej Stuhr wciela się w seryjnego mordercę. W rozmowie z Wirtualną Polską zdradza kulisy kręcenia hitu oraz to, jak na jego rolę reagują osoby z otoczenia.
Magda Drozdek, dziennikarka WP: Czy są takie role, od których trochę trzeba uciec, zresetować głowę?
Maciej Stuhr: Wbrew pozorom rola seryjnego mordercy nie jest aż tak trudna, jakby widzowie przypuszczali. Zawsze mam kłopot z odpowiedzią na to pytanie, bo właściwie w moim interesie byłoby gloryfikowanie trudów tej produkcji. Opowiadanie o tym, jak ciężko jest grać seryjnego mordercę i jak potwornie trudno, właściwie prawie niemożliwe jest otrząsnąć się potem z tych zabójstw. Natomiast prawda jest zupełnie inna.
To znaczy?
Jest to jedna z prostszych ról. Oczywiście 30-letnie doświadczenie prowadzi mnie w tych przygodach. Dla mnie zrobienie strasznej miny jest już bardzo banalne. Mnie to szczególnie nie kosztuje, a widzom dostarcza emocji. Muszę jednak powiedzieć, że ten czwarty sezon i to, co wymyślił nam nasz scenarzysta, dla którego zresztą mam wielki szacunek za to, że potrafił tę historię po raz czwarty opowiedzieć w sposób interesujący i na poziomie, jest wymagające. Nie miałem poczucia zażenowania, że ciągniemy losy Wolnickiego w nieskończoność i że ileż można grać tego faceta. On rzeczywiście za każdym razem staje na wysokości zadania, jest niesamowity. Teraz scenarzysta przewidział dla mnie też rzeczy wymagające do zagrania. Ten sezon dla mnie był aktorsko zdecydowanie najtrudniejszy.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Finał "Szadzi" z Maciejem Stuhrem. Jego najlepsza rola?
Co było wyzwaniem?
Myślę o takich bardzo technicznych rzeczach jak np. problemy z mową. Twórcy planowali też scenę na wysokim kominie. I muszę pani powiedzieć, że nie jestem aktorem, który kaprysi i ma fochy, ale chyba po raz pierwszy w życiu zaprotestowałem, że po prostu czegoś nie wykonam, bo są jakieś granice brawury. Poprosiłem o przeniesienie tej sceny z komina na dach. Poziom grozy jest wystarczający. Mówię pół żartem, pół serio, ale takie rzeczy są po prostu trudne. Gdy zaczynasz się po ludzku bać, to wychodzi poza granice twojego zawodu.
Czy czwarty sezon "Szadzi" przyniósł panu coś zupełnie nowego?
Scenarzysta umieścił sporą część akcji czwartego sezonu w szpitalu psychiatrycznym. Musiałem pokazać balansowanie na granicy zdrowia psychicznego, a to chyba najtrudniejszy aspekt mojego zawodu. Było nad czym myśleć i co trenować, żeby nie odstawiać przed kamerami taniego cyrku.
Natomiast w ogóle ten serial w moim życiu sporo namieszał. Nigdy nie zapomnę trzeciego sezonu, którego byłem też współreżyserem. To była zupełnie inna perspektywa i świetna lekcja, pełna wielu emocji. Takich wręcz dziecięco-młodzieńczych ekscytacji, że coś nowego dzieje się w moim życiu, coś wspaniałego.
Może to zabrzmi banalnie, ale co się czuje, gdy gra się seryjnego mordercę, który teraz, w czwartym sezonie, trafia za kraty?
Mój ośmioletni syn ostatnio zapytał, czy byłem kiedyś w więzieniu. Ku jego zaskoczeniu musiałem zgodnie z prawdą powiedzieć, że byłem. Zresztą już nie raz. Jakie to uczucie? Okropne. Lepiej tam nigdy nie trafić. Nawet na 12 godzin zdjęć.
Kręciliście w prawdziwym więzieniu?
Tym razem nie. Byliśmy w hali produkcyjnej, w starej fabryce, która przygotowana przez naszych wspaniałych scenografów imitowała cele i korytarze więzienne. Ale zdarzyło mi się kręcić w prawdziwych więzieniach. Wie pani, jak to jest? Trzeba się wylegitymować na początku. Nie ma tak, że przyjeżdża Maciej Stuhr, tu ma swój kamper i jest gwiazdą. Nie, tam po prostu wchodzi się do zakładu penitencjarnego i trzeba spełniać wszystkie zasady. Widzisz przez okna lub na spacerniakach prawdziwych więźniów, którzy patrzą na ciebie. Część z nich cię poznaje, część nie. Coś tam może czasem ktoś krzyknie. Telefon trzeba zostawić w depozycie. To szczególne doświadczenie, ciekawe, ale nie chce się tam wracać. Choć ja, pod pewnym względem, jestem recydywistą.
Jak pan budował Piotra Wolnickiego? Jak pracował pan nad stworzeniem postaci seryjnego mordercy?
Przywiązuję ogromną wagę do fizycznych aspektów mojej pracy. W filmie, który udaje rzeczywistość, fakt, jak wyglądamy, ma olbrzymie znaczenie. Dużą częścią budowy mojej roli są konsultacje dotyczące charakteryzacji i kostiumu. Kiedy widzę się w lustrze z bliznami, to coś zaczyna świtać. Rola zaczyna się układać. Przyglądam się sobie, jak małe drobiazgi zaczynają tworzyć postać. Dużo bardziej angażuję się w tę część przygotowań niż w zagłębianie się w zakamarki mojej duszy.
Aktorzy często opowiadają, że dla takiej roli zrobili głęboki research, karmili się różnymi prawdziwymi historiami. Pan nie?
Mnie wkurza coś takiego. Nawet jakbym dał się zamknąć w więzieniu na pół roku, bo miałbym taki kaprys, to nie będę prawdziwym więźniem. W każdej sekundzie mógłbym powiedzieć, że się pomyliłem, mam dość i wychodzę. Jak mówi się po staropolsku, bullshit. Mam ogromny sprzeciw w sobie, jak słyszę takie historie niektórych moich kolegów, którzy w wywiadach popisują się takimi doświadczeniami.
Wolę zadbać o to, jak sprawnie i przekonująco przekazać widzom te emocje. To widz ma się bać, patrząc na Wolnickiego. Ma uwierzyć, że on siedzi w więzieniu. Jakimi środkami to osiągnę, czy będę myślał o najgorszych rzeczach w moim życiu, o śmierci bliskich, żeby polały się łzy, czy wręcz przeciwnie, myślał o tym, że wracając z planu muszę kupić ziemniaki, to jest tylko i wyłącznie moja sprawa. Jeżeli działają na ciebie straszne traumy i z tego będziesz budował rolę, to tak sobie graj.
Myślę sobie o pierwszym sezonie, gdy wystarczyła przylizana fryzura Wolnickiego, golf i okulary, by uwierzyć, że jest psychopatą.
Zdradzę pani sekret, dlaczego aktorzy uwielbiają tego typu role. One generują emocje. Są wpisane już na wstępie. Wystarczy być normalnym, miłym facetem i nie stroić tysiąca strasznych min, szczerzyć kłów. On patrzy, czasem się nawet uśmiechnie, a widz ma poczuć ciarki, bo dostaje od scenarzysty przerażający kontekst. Mi pozostaje już tylko niczego nie zniszczyć.
Zastanawiał się pan nad tym, dlaczego nas kręci oglądanie kryminałów?
Nasza kultura wypiera pewną część ludzkich zachowań. Jest cały szereg rzeczy, które zepchnięte są na margines. Nie zabijamy, nie powinniśmy zdradzać, upijać się do nieprzytomności itd. Żyjemy według zasad, ale to nie znaczy, że pewne rzeczy znikają. Ostatnio wróciłem do lektury "Zabić drozda", która doczekała się ekranizacji. Tam jest scena pożaru. I tak sobie pomyślałem, że może dla wielu ludzi z lat 60. to mógł być pierwszy taki moment, w którym widzieli z bliska, choć na ekranie, wielki pożar. Na własne oczy! Kino od zawsze dostarczało nam tego, czego w prawdziwym życiu nie doświadczaliśmy.
Kiedyś pewna emerytowana policjantka powiedziała mi, że podglądamy zbrodnie w serialach i filmach, tak jak gapie zbierają się przy działaniach policji, gdy np. zabezpieczają ciało zmarłego.
To prawda. Wydaje mi się, że poza gapiostwem jest w nas też po prostu ogromne rozmiłowanie do historii. Do opowiadania ich, śledzenia ich, czytania o nich. W ten sposób się czegoś uczymy, nawet jeżeli to jest rozrywka, to przecież dostarczamy sobie jakichś informacji o świecie. Im ciekawsze, im mniej możemy przewidzieć, co się wydarzy, tym jesteśmy bardziej usatysfakcjonowani. Chcemy jakoś ogarnąć świat.
W przypadku "Szadzi" widzowie próbują ogarnąć tę historię już od czterech sezonów. Nieczęsto się zdarza, żeby jakiś serial w Polsce doczekał się tylu odcinków. To jest satysfakcjonujące?
Jeszcze jakiś czas temu aktorom mojego pokolenia słowo "serial" nie kojarzyło się najlepiej. Raczej było synonimem obciachu. Aktorzy "z wyższej półki" deklarowali, że oni w serialach grać nie będą. Trzeba było zmienić podejście. Po seriale zaczęli sięgać nawet ci najwybitniejsi twórcy. Nagle się okazało, że serial może być cool. Zamiast opowiedzieć historię w dwie godziny, możemy to rozłożyć na 8, 10 godzin albo nawet 10 lat. Dawniej miarą sukcesu była różnorodność ról w repertuarze. Dziś? Czwarty sezon, wow! Ludzie wciąż to oglądają, producenci wykładają kasę, czyli to sukces. Nie mogę się na to obrażać. Muszę traktować to jako mój sukces. Ludzie chcą mnie oglądać. Dałem im coś, co ich ciekawi. Zero much w nosie, że gram znów tę samą rolę, tylko kombinowanie, jak to zrobić, żeby ludzi nie rozczarować.
"Muszę to traktować jako sukces"?
Chodzi o to, że zostałem wychowany w czymś innym. Jakby mi pani 30 lat temu powiedziała, czy chciałbym grać jedną rolę przez 10 lat, powiedziałbym, że nie. Muszę przestawić klocki w głowie. Czasy się zmieniły. Co innego jest miarą sukcesu.
Z jakimi reakcjami na rolę Wolnickiego się pan spotyka?
Najbardziej lubię to, że koleżanki mojej żony pytają ją o to, jak ona może żyć z takim człowiekiem pod jednym dachem i czy się mnie nie boli. To jest najlepsza recenzja, jaka do mnie dotarła, a zdarzyło się coś takiego nie raz. Pamiętam też, jak po emisji pierwszego sezonu "Szadzi" reagowała na mnie sąsiadka, gdy widziała mnie z jakąś siekierą. Mina była bezcenna.
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" opowiadamy o hitowej polskiej komedii "Rozwodnicy" na Netfliksie, zastanawiamy się, czy Demi Moore dostanie Oscara, czy Złotą Malinę za "Substancję" i zdradzamy, co dzieje się na planach filmów i seriali. Znajdź nas na Spotify, Apple Podcasts, YouTube, w Audiotece czy Open FM. Możesz też posłuchać poniżej:
WP Film na:
Wyłączono komentarze
Jako redakcja Wirtualnej Polski doceniamy zaangażowanie naszych czytelników w komentarzach. Jednak niektóre tematy wywołują komentarze wykraczające poza granice kulturalnej dyskusji. Dbając o jej jakość, zdecydowaliśmy się wyłączyć sekcję komentarzy pod tym artykułem.
Redakcja Wirtualnej Polski