Przez aktorstwo poznajemy życie
– Przez aktorstwo lepiej poznajemy życie – mówią Maria i Jan Peszkowie. We Wrocławiu znaleźli fantastycznie wrażliwą publiczność. Obszerny wywiad z ojcem i córką opublikował dziennik "Słowo Polskie - Gazeta Wrocławska".
Pamięta Pan moment, w którym Maria przyszła na świat?
Jan Peszek: Oczywiście! To było 9 września 1973 roku. Dowiedziałem się o tym za dwadzieścia siódma wieczorem. Marysia rodziła się 56 godzin. Grałem wtedy spektakl w Teatrze Polskim we Wrocławiu. W pobliskiej restauracji „Pod siódemką” był tylko szampan i orzechówka. Kupiłem kilka butelek i wznieśliśmy toast z kolegami. Potem słyszałem jej postękiwania do telefonu. Była bardzo śpiąca i pielęgniarka szczypała ją w pupę, żeby coś zakwiliła do taty. Zobaczyłem ją już po przedstawieniu – była bardzo kudłata.
Jak długo była wrocławianką?
Jan Peszek: Dwa lata. Teraz, podczas zdjęć do spektaklu „Trelemorele” Tadeusza Różewicza, pokazywałem jej miejsca, gdzie chodziliśmy na spacery. Pamiętam, jak biegała i skakała po alejkach w parku Południowym, dokładnie tak samo, jak to robi dziś na koncertach. Maria Peszek: Ja nic nie pamiętam z tego okresu, ale mam takie podskórne poczucie, że Wrocław jest dla mnie bardzo ważny. Wydaje mi się, że tu wszystko jest możliwe, że panuje tu szczególna aura. Jan Peszek: Ja tutaj zaczynałem pracę w Teatrze Polskim. Tu spędziłem dziewięć szczęśliwych lat. Tu się urodziły moje dzieci. We Wrocławiu znalazłem fantastycznie wrażliwą publiczność. To jest miasto otwarte – tu był Henryk Tomaszewski, Jerzy Grotowski, tu panował kulturalny tygiel, przeciąg. Jestem człowiekiem ruchu, więc nie miałem wątpliwości, że natychmiast po szkole muszę uciec z Krakowa, który kojarzył mi się z kurzem, pajęczynami i niewietrzonymi wnętrzami. Tak jest tam do dziś. Kiedy wyjeżdżałem z Wrocławia, publiczność pisała do mnie listy, że nie
mam prawa opuszczać tego miasta, bo stałem się jego częścią. To dawało mi poczucie spełnienia i sensu tego, co robię. Bardzo chętnie wracam do Wrocławia, a na myśl o nim odczuwam wewnętrzne rozjaśnienie.
Czy w córce od razu dawała się zauważyć silna osobowość?
Jan Peszek: Nie, o wiele silniejszym charakterem dysponował syn. Maria była bardzo wymagająca – opieki, czułości, dotyku. Była osobą podporządkowaną, a ponieważ syn był starszy, wykonywała szereg jego poleceń. Na przykład za złotówkę czytała lektury i potem mu je opowiadała.
Maria Peszek: To nie było żadne podporządkowanie! To była mądrość, która tak wcześnie dawała o sobie znać. Streszczanie lektur bratu było transakcją wiązaną – Błażej w zamian był dla mnie miły, nie dokuczał mi, kiedy rodziców nie było w domu. Jan Peszek: Maria bardzo szybko postanowiła zostać artystką. Najpierw chciała być woltyżerką, tancerką na koniu w cyrku. Koń musiał być biały, ze złotą uzdą. I z dzwoneczkiem. Potem miała być śpiewaczką operową, linoskoczką. Wcześnie zadebiutowała na scenie – zagrała z ogromnym powodzeniem Isię w „Weselu” w Teatrze Słowackiego w Krakowie. Jako jedyna z nas dostała znakomitą recenzję, bo cały spektakl zebrał baty, ze mną włącznie. Rzeczywiście była fantastyczna: bardzo energiczna. Wtedy, jako 11-letnia dziewczynka, miała już bardzo wyraźny charakter – pełen silnego uporu i wierności swoim planom.
(fot. SP/GW / AKPA) Czy w domu Peszków panowała całkowita wolność?
Maria Peszek: Bez przesady. Doskonale wiedzieliśmy, co wolno, a czego nie. Nasze wybory były ograniczone kodeksem moralnym, który u nas obowiązywał. Wiedzieliśmy, że nie wolno kłamać, krzywdzić ludzi. Natomiast jeśli chodzi o nasze poszukiwania artystyczne, rozwijanie zainteresowań, mieliśmy wolną rękę. Ważne było to, że kiedy popadaliśmy w tarapaty, co zdarzało się dosyć często, wiedzieliśmy, że najpierw rodzice uwierzą nam, a potem komuś innemu. To zaufanie dało nam zastrzyk poczucia własnej wartości.
Jan Peszek: Istnieje coś takiego jak zasady, potrzeba poczucia stabilności. Człowiek nie może stać pewnie na nogach, kiedy zmienia się z dnia na dzień. My nie lubimy sprzeniewierzać się pewnym kanonom – jeśli wszystko wolno, to znaczy, że nas nie ma. To na pewno przekazaliśmy dzieciom. A ponieważ wybrały aktorstwo, jest im z tym bardzo trudno, gdyż nie tolerują zjawisk, które są w tym świecie normą. Może jest im trudniej w sytuacjach ekonomicznych, ale zawsze miały poczucie, że pieniądze nie są w życiu najważniejsze. Za to mają swój kręgosłup. Nie chcę protestować przeciwko sitcomom i reklamom. Ja i moje dzieci uważamy, że jest to śmietnik, ale każdy ma prawo wyboru. Może stoimy po złej stronie, ale na pewno po swojej.
Nie protestował Pan, kiedy Maria postanowiła zdawać do szkoły teatralnej?
Jan Peszek: Nie. Pewnie dlatego, że traktuję aktorstwo jako przygodę, poprzez którą lepiej poznaję życie i człowieka. Ten zawód jest dla mnie niezwykle ciekawy, sprawia mnóstwo radości. Kiedy się coś nie udaje, uważam to za naturalną kolej rzeczy. Wybór dzieci był ich wyborem, który trzeba było uszanować. Zastanawiałem się tylko, czy ich pogląd nie jest jednostronny. One nie znały ciemnych stron zawodu, a ja nie widziałem powodu, żeby je obarczać moimi problemami. Ale uznałem, że wybrały i basta. Dalej będą się cieszyć, męczyć i walczyć.
W szkole córka trafiła na zajęcia do Pana. Czy to spotkanie było trudne?
Jan Peszek: Niewątpliwie. Dla obu stron. Ja chciałem uniknąć pomówienia, że stosuję taryfę ulgową wobec niej. Kiedy została moją studentką, stałem się dla niej bardziej wymagający niż dla innych. Wiele razy cierpiała, bo dostała pół stopnia mniej od kogoś równie dobrego, ale musiała się też silniej mobilizować.
Maria Peszek: To było trudne i nie przestało być trudne, mimo że ojciec nie jest już moim profesorem. Z prostej przyczyny: emocjonalności nie da się zostawić za drzwiami. To, że ojciec więcej od nas wymagał, było oczywiste. O wiele trudniej było poradzić sobie z sytuacją na scenie, kiedy się gra z kimś, z kim łączą nas więzy krwi. Z drugiej strony – daje ona wiele wspaniałych walorów. Są wśród nich bliskość, podobne poczucie humoru, lata wzajemnych fascynacji. Można się porozumieć w ułamku sekundy, oddychać w tym samym rytmie. Takie rzeczy są dla innych nieosiągalne – wymagałyby olbrzymiej ilości pracy.
Czy odczuwa Pan pokusę pouczania Marii?
Jan Peszek: Jestem osobą dość apodyktyczną i w gorącej wodzie kąpaną. To, co odbieram, natychmiast przekazuję. Jeśli uważam, że coś jest nie tak, od razu to mówię. To może być postrzegane jako chęć pouczania. Ja nie mam takiego poczucia, ale Maria mi to uzmysławia. Mówi: „Stop, ja już wszystko wiem i już więcej nie chcę wiedzieć”.
Czego nauczyła się Pani od ojca?
Maria Peszek: Wszystkiego, co najważniejsze. Przede wszystkim, że aktorstwo to piękny zawód. Że można być szczęśliwym, będąc aktorem. Ojcu aktorstwo daje szczęście i to emanuje z niego. Sama taka wewnętrzna jasność jest ważna. Dowiedziałam się, że ważne jest nie tyle „jak”, tylko „co”. Że najważniejszy jest człowiek, jego emocje, a nie skupianie się na formie.
Jan Peszek: Ja też uczę się od Marii. Jak się pracuje 40 lat, człowiek czasami traci cierpliwość albo korzysta z pewnych zasobów, przyzwyczajeń. Pasja Marii mi imponuje – ona nie popuszcza. Ma rację – w aktorstwie nie można korzystać z taryfy ulgowej.
Magda Piekarska
(fot. SP/GW / AKPA)