RecenzjeRutger Hauer zagrał w polskiej koprodukcji. Film wypadł bardzo źle

Rutger Hauer zagrał w polskiej koprodukcji. Film wypadł bardzo źle

Rutger Hauer, którego zapamiętamy ze wspaniałej roli w "Blade Runnerze", spotkał się kiedyś na planie z polskimi aktorami. Niewielu o tym pamięta. I słusznie, bo "Anioł śmierci" to bardzo zły film.

Rutger Hauer zagrał w polskiej koprodukcji. Film wypadł bardzo źle
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe

Rutger Hauer, który zmarł 19 lipca, ma na swoim koncie wspaniałe role. Najbardziej ikoniczna to ta z "Blade Runnera", w której grana przez niego postać wypowiada monolog uznawany za jeden z najlepszych w historii kina. Hauerowi zdarzyło się też zagrać w koprodukcji amerykańsko-polskiej. "Anioł śmierci", którego akcja po części rozgrywa się w Polsce, to film, o którym niewielu pamięta. I słusznie. Jest fatalny.

Frank Wasinsky, Amerykanin polskiego pochodzenia, przybywa do Polski, by rozwikłać tajemnicę zabójstwa swojego brata. Na miejscu poznaje panią chirurg Annę Morszyn (w tej roli Joanna Trzepiecińska)
, a ta znajomość naprowadza go na trop handlarzy ludzkimi organami.

Już pierwsze sceny filmu – strzelaniny ulicznej, w której ginie brat głównego bohatera i dochodzi do wybuchu – budzą uśmiech politowania. Owszem, film miał premierę w 1995 roku, ale już wtedy powstawały o wiele lepiej zmontowane produkcje – nie trzeba przywoływać tu filmów hollywoodzkich, bo Pasikowski robił wtedy w Polsce o wiele bardziej dopracowane technicznie dzieła. Upadający na ziemię w zwolnionym tempie bohaterowie, z kulami świszczącymi nad ich głowami, wyglądają bardziej komicznie niż dramatycznie.

Zobacz także: TYLKO W WP. Rafał Zawierucha podbija Hollywood.

Pomijając fatalne sceny akcji, okropnie wypada też Polska widziana okiem amerykańskiego reżysera. To kraj skorumpowany, w którym mafia pociąga za wszystkie sznurki. No i ok, faktycznie przestępczość w naszym kraju utrzymywała się na wysokim poziomie w latach 90., ale strzelanie z karabinów maszynowych i rzucanie granatami w biały dzień na targowisku, to już lekkie przegięcie.

Ale to nie wszystko. Bohater filmu w pewnym momencie jedzie do Zakroczymia. A polska prowincja w "Aniele śmierci" to głęboka prowincja. Ludzie poruszają się wozami ciągniętymi przez konie, a wiejskie kobiety w strojach niemal ludowych zamiatają miotłami brzozowymi kamienne schody w miasteczku, wyglądając przy tym bardziej jakby się urwały z baśni braci Grimm, niż z Polski lat 90. Zacofanie nie przeszkadza jednak w tym, by lokalny ksiądz z sołtysem (grani przez polskich aktorów) potrafili porozumieć się po angielsku.

Obraz
© Materiały prasowe

Wydaje się, że "Anioła śmierci" realizowali piromani, którzy postanowili wysadzić pół Warszawy w powietrze. Wybuchają tu stragany, samochody osobowe, ciężarówki, magazyny podpalone koktajlem mołotowa, a w końcu wybucha także… helikopter. Z tego wszystkiego wyłania się jakaś fabuła, pchana do przodu polsko-amerykańskimi dialogami, które brzmią tak sztucznie, jak tylko dialogi w kinie akcji brzmieć mogą. Nie wiedzieć czemu, twórcy filmu postanowili zatrudnić amerykańskich statystów, którym kazali mówić po polsku. A dobrze wiemy, jak to brzmi, gdy Amerykanin udaje, że mówi w naszym języku.

W pewnym momencie bohater idzie do szpitala, by spotkać się z zapoznaną panią chirurg. Na miejscu obserwuje sobie przez szybę trwającą właśnie operację (bo przecież tak to właśnie w polskich szpitalach jest). Przeprowadza ją grany przez Rutgera Hauera dr Lem i już od pierwszego momentu nie mamy wątpliwości, kto tu jest najbardziej złą postacią w filmie. Zaraz po tej scenie detektyw Wasinski przedstawia swoją teorię Annie Morszyn nad kieliszkiem wódki: dr Lem handluje ludzkimi narządami, a forsę przepuszcza na suto zakrapiane imprezy. No i tyle, sprawa rozwikłana, dlatego dalej można się skupić na strzelaninach, wybuchach i pościgach. Główny bohater na przykład ucieka na nogach przed goniącym go samochodem i oczywiście udaje mu się uciec.

"Anioł śmierci" to film, którego nie chcą zindeksować nawet najlepsze wyszukiwarki internetowe - tak bardzo nikt już o nim nie pamięta. Nie pamiętał też pewnie sam zmarły w ubiegłym tygodniu aktor, zwłaszcza, że grywał w zdecydowanie lepszych produkcjach. I to dzięki nim głównie będzie pamiętany.

A "Anioł śmierci"? Uznajmy go po prostu za wypadek przy pracy.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (7)