"Snajper": Wojna odarta z patosu i heroizmu [RECENZJA]
*Clint Eastwood jest niemy. Tak można skwitować "Snajpera", w którym reżyser za wszelką cenę broni się przed autorskim komentarzem i całkowicie oddaje głosu Chrisowi Kyle'owi. A ten snuje opowieść o zabijaniu i wojnie w sposób bezkompromisowy, co może się nie spodobać wielu osobom, które nie postrzegają amerykańskich wojen z XXI wieku w sposób równie bezkrytyczny.*
20.02.2015 14:06
W najnowszym filmie Eastwood powrócił w stylistyce, w której u schyłku swojej kariery artystycznej czuje się najlepiej. Hollywoodzki weteran, jak mało kto potrafi przedstawić wojnę odciskającą piętno na jej uczestnikach. Wojnę odartą z patosu i heroizmu, która na długie lata zostawia ślady w psychice i kształtuje charaktery.
Tym razem 84-letni reżyser porwał się na nie lada sztukę, bo na warsztat wziął historię Chrisa Kyle'a, który jeszcze za czasów wojny w Iraku dorobił się wśród swoich kolegów przydomku "Legenda". "Snajper" jest ekranizacją wspomnień Kyle'a, wielokrotnie odznaczanego strzelca amerykańskiej jednostki specjalnej Navy SEALs, który odsłużył cztery tury w czasie wojny w Iraku. Amerykańska armia potwierdziła 160 śmiertelnych trafień strzelca, ale mówi się, że w rzeczywistości zabił około 250 wrogów. Jedno jest pewne, nigdy nie żałował żadnego z nich (Czytaj rozmowę WP z Chrisem Kyle'em).
Eastwood nie skupia się jednak wyłącznie na strzelaniu. Zamiast tego pokazuje życie Chrisa - od dziecięcych lat w Teksasie aż po kondukt pogrzebowy. Szeroko nakreślony czas akcji powoduje jednak, że niektóre tematy zostały ledwie muśnięte. Tak jest w przypadku szkolenia na komandosa Navy SEALs. Podobnie błyskawicznie rozwija się znajomość Chrisa i jego żony Tayi, z którą staje przed ołtarzem niemal wprost po wyjściu z baru, gdzie się poznali.
Jednak są też takie sceny, które mimo swojej lapidarności, nadają ton całemu filmowi. Kyle zwykł powtarzać, że to nie strzelanie i "niesienie śmierci" było kluczowe w jego przypadku, tylko ilość kolegów, których udało mu się dzięki temu uratować. Gdy widzimy, jak filmowy ojciec tłumaczy mu przy stole, że należy do "rzadkiego gatunku", który "chroni owce przed wilkami", wiemy już skąd taka postawa w jego dorosłym życiu. Motyw ten powraca zresztą przez cały film, tak samo jak powracał w życiu tytułowego bohatera mającego niemal mesjanistyczne podejście do swojego uczestnictwa w wojnie.
Chociaż film nie należy do najkrótszych, Eastwood w całości podporządkowuje go jednej postaci. W obiektywnie nie mieści się praktycznie nikt poza snajperem i jego lunetą. Nawet żona jest tu tylko mało wyrazistym dodatkiem, a po wyjściu z kina inni żołnierze zlewają się w pamięci widza w bezosobowego amerykańskiego wojaka. Wrażenie osamotnienia dodatkowo potęgowane jest przez bardzo skromną, a często wręcz nieobecną ścieżkę dźwiękową. Z jednej strony można to uznać za niedociągnięcie - w końcu w ponaddwugodzinnym filmie powinno znaleźć się miejsce dla postaci drugoplanowej z krwi i kości. Jednak z drugiej cała uwaga skupia się na wyjątkowej roli Bradleya Coopera, który od strony aktorskiej dźwiga ten film w pojedynkę. I to dźwiga bez większego wysiłku - faktycznie mówi, zachowuje się i myśli jak Kyle. Można się zżymać z co poniektórych nad wyraz patriotycznych scen, ale prawdziwy snajper również taki był. I taki jest w tym filmie Cooper, który przekonuje widza do tego stopnia, że niektórzy amerykańscy
internauci już zaczęli się zastanawiać, czy aby wcielenie się w "hardcore'owego" republikanina z Teksasu nie zaszkodzi mu w dalszej karierze w Hollywood, słynącym raczej z liberalnego oblicza.
Wierność odwzorowania nie dotyczy jedynie głównego bohatera. Cały obraz, co podkreślali również polscy żołnierze, którzy walczyli w Iraku i mieli okazję obejrzeć film, jest do bólu realistyczny. Momenty "dekompresji" i powroty do domu, idealnie oddają uczucia wszystkich, którzy odsłużyli swoje tury i musieli zmierzyć się z rzeczywistością w czasie pokoju. Podobnie skrupulatnie przedstawiono realia pola bitwy, z tym małym zastrzeżeniem, że mocno podkoloryzowano motyw pojedynku snajpera ze strzelcem po stronie irackich rebeliantów.
Wydaje się, że tropem światopoglądu snajpera poszedł też sam Eastwood, który w swoim filmie, podobnie jak Kyle we wspomnieniach, nie zająknął się nawet na temat pytań o zasadność wojny w Iraku. U obu panów nie istnieje też kwestia sfabrykowanych dowodów broni masowego rażenia w arsenałach Husajna. Eastwood idzie nawet dalej i pokazuje przeciwników snajpera takimi, jakich widział ich Kyle. A ten często używał wobec nich określenia "dzikusy", które pada zresztą w filmie. I właśnie tacy są w tym filmie Irakijczycy - dzicy, zdradzieccy i brutalni, nienoszący znamion człowieczeństwa.
Można się tylko zastanawiać czy przenosząc na ekran ten całkowity brak wątpliwości, co do wojny w Iraku i samego zabijania, Eastwood chciał ukazać mentalność Kyle'a w jak najwierniejszy sposób, czy może jednak został do tego stopnia uwiedziony jego bohaterską historią, że nie potrafił zdobyć się na krytyczne przedstawienie tematu. Prezentowanie wojny w Iraku w stu procentach z perspektywy snajpera to mimo wszystko zawężanie filmowego horyzontu. Szczególnie, jeśli uwzględnimy sposób, w jaki przedstawiają ostatnie amerykańskie konflikty "Hurt Locker" i "Zero Dark Thirty", w których wyraziści bohaterzy są jednak wpisani w dużo szerszy kontekst.
Równocześnie "Snajper" nie jest z całą pewnością pieśnią pochwalną na cześć stereotypowego amerykańskiego bohatera ani też apologią zabijania. Eastwood zręcznie ucieka od wystawianie jakiejkolwiek oceny działaniom Kyle'a. Jest wiernym kronikarzem jego losów i wydaje się mówić, że to zadanie spoczywa w pełni na widzu.