Gdybym nie wiedziała, że reżyserem „Sklepu z marzeniami” jest mężczyzna (Peeter Urbla), po obejrzeniu tego lirycznego, nasyconego kolorami i kobiecością filmu, poszłabym w zaparte, że to kobieta kierowała ekipą filmową. Powiem więcej. Założyłabym się, że tylko kobieta mogła napisać scenariusz (Mo Blackwood, Peeter Urbla). Tymczasem, ku mojemu miłemu zaskoczeniu, i w scenariuszu, i w „dyrygowaniu” filmowym składem, palce maczał mężczyzna.
Film Peetera Urbla traktuje o trzech koleżankach, które pracują w studiu filmowym. Ada (Anne Reemann) jest krawcową, Alice (Maarja Jacobson) projektantką kostiumów, Jana (Evelin Pang) wizażystką. Kiedy firma ogłasza upadłość, kobiety lądują na bruku. Według strategii przyjętej w Polsce, powinny w pierwszym odruchu urządzić jakiś protest pracowniczy lub usiąść i zacząć się nad sobą użalać. Trzy sympatyczne Estonki nie poddają się jednak, nie ronią łez, ale po męsku „podwijają rękawy” i zakładają sklep z marzeniami.
Trochę kostiumów dostają ze swojej starej pracowni, inne wymyślają same i zaczynają swe usługi od... przygotowania sympatycznej właścicielki knajpy do stypy pogrzebowej. Wkrótce ich sklep, mimo początkowych problemów, zaczyna cieszyć się ogromną popularnością. Zachowawczy Estończycy przemieniają się pod „różdżkami” trzech dobrych wróżek w otwartych, pełnych fantazji klientów.
Oglądając „Sklep z marzeniami” początkowo drażnił mnie dźwięk estońskiej mowy. Twarda, jakaś taka zimna, szczekająca. I do tego „porażająca” uroda Alice – piegowatej, bladej, świńskiej blondynki. Jednak to całe ichnie JAAAA z iloczasem na ostatniej głosce, twarde dźwięki mowy i chłodny typ urody umknęły mi dzięki wyraziście nakreślonym postaciom, muzyce i kolorom. Maarja Jacobson z dużym wyczuciem kreuje postać Alice. Lirycznej, bardzo wrażliwej, skrzywdzonej w dzieciństwie młodej kobiety, która ma ciekawe pomysły na życie i bez większych zgrzytów radzi sobie z przeciwnościami losu.
Zupełnym przeciwieństwem Alice jest rozbrykana, kolorowa makijażystka Jana. A to grube udko do kamery pokaże, a to… umaluje się niczym papuga, a nade wszystko rozgoni uśmiechem chmury. Nawet poważna, stateczna Ada pod jej wpływem rozpromieni się i przerodzi w kobietę-wampa.
Ale nie jest to tylko film o kobietach. Pojawiają się tutaj także panowie. I o ile kobiety mają krzepę, zadzierzystość i zaradność godną podziwu, o tyle mężczyźni są przedstawieni w niezbyt pozytywnym świetle. Apodyktyczni, szujowaci, egoistyczni. Wyjątek stanowi pewien skromny stolarz popularnie mianowany Drewniakiem. Urasta w tej baśni do roli rycerza średniowiecznego, co to śmiało ruszy na wszelkie boje, by obronić damę swego serca przed przeciwnościami losu.
Trudno powiedzieć na ile „Sklep z marzeniami” jest opowieścią współczesną, na ile baśniową krainą mieniącą się kolorami i egzotyką. Dźwięki muzyki estońskiej (Tiit Kikas) nadają soczystości, tempa i wyrazistości obrazom (zdjęcia – Mait Mäekivi). Te z kolei przykuwają wzrok pięknymi kostiumami, a nade wszystko ich żywymi kolorami. Zresztą cała scenografia „Sklepu z marzeniami” (Inessa Josing) bucha kolorem, wesołością i pozytywną energią.
Urbla stworzył film, który niby ma coś w sobie z feminizmu, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, niby z historii baśniowej o spełnianiu marzeń i fantazji. Przy okazji doskonale zaprezentował estońskie rytmy, przekonując widza, że Estończycy to kolorowa i optymistyczna społeczność. Przyznam, że dla mnie był to osobisty kopniak ku uśmiechowi i dostrzeganiu barw życia.