Spóźniony powrót
"Odwet Kitty" to przykład sequela, na który dziś nikt już nie czeka. Zrealizowane w 2001 roku "Psy i koty", pomimo umiarkowanego sukcesu kasowego, szybko popadły w zapomnienie, z którego rzeczona kontynuacja raczej go nie wyciągnie. Młodociani widzowie pierwowzoru zdążyli już z niego wyrosnąć, a film Brada Peytona właśnie do nich kieruje swe pierwsze kroki, powtarzając tym samym koronny błąd spóźnionego blockbustera. Któż bowiem w dobie gnającej bez opamiętania popkultury będzie dziś kojarzył tę, bądź co bądź, "markę"?
Zdezorientowanym warto przypomnieć: trwa wojna między psami a kotami. Te pierwsze, zgodnie ze stereotypem, są wiernymi towarzyszami i obrońcami człowieka, koty zaś to wiecznie knujące niegodziwce o ambicjach przejęcia kontroli nad światem. Rundę sprzed dziewięciu lat wygrały oczywiście psy. Ale wojna toczy się dalej. Koty nie próżnowały i pod wodzą demonicznej Kitty Galore gotowe są do kolejnej konfrontacji. Tym razem plan ich jest przebiegły... Jak na realia letniego przeboju, rzecz jasna.
Wydaje się, że sequel spodoba się przede wszystkim tym, którzy ostatnią dekadę spędzili w śpiączce lub w jakikolwiek inny sposób przegapili najświeższe trendy w popkulturze. "Odwet Kitty" grzęźnie bowiem w parodystycznym banale, który na warsztat brano w szeregu najrozmaitszych produkcji, od "Austina Powersa" po niedawną "Załogę G". Tak, zgadza się! Twórcy nowych "Psów i kotów" garściami czerpią z przebrzmiałej estetyki przygód Bonda. Powraca zatem świat gadżetów, nieprawdopodobnych przygód, nikczemnych szwarccharakterów... Zapowiada go już stylizowana czołówka, rozbrzmiewająca przebojem Pink "Get This Party Started" w efektownej interpretacji Shirley Bassey, autorki tytułowych piosenek do "Goldfingera", "Diamenty są wieczne" i "Moonrakera".
Ale w tym momencie film się kończy, bowiem braku kreatywności w korzystaniu z nieistniejącej już (najnowsze odsłony perypetii 007, "Casino Royale" i "Quantum of Solace", to przecież, jak na Bonda, kino realistyczne) estetyki nie wynagradza jednak nawet zatrudnienie do jednej z dubbingowanych ról samego Rogera Moore'a. Bo i po co nam to wszystko, skoro lepiej powrócić (wraz z dzieciakami, dlaczego nie!) do źródeł i włączyć sobie jedną z leciwych bondowskich przygód?