Spragnione miłości
(reż. Ulrich Seidl)
Trudno znaleźć tekst dotyczący Ulricha Seidla, w którym nie występuje słowo "skandal". Nagradzany austriacki reżyser - autor blisko dwudziestu filmów - scenarzysta i producent na swojej stronie internetowej sam przekornie zamieścił serię przymiotników, którymi najchętniej określa go prasa. Wśród nich: „podglądacz”, „mizantrop”, „cynik”, „społeczny pornograf”, „łajdak”, „prowokator”, „pesymista” i... „humanista”. To ostatnie słowo, paradoksalnie jest w moim odczuciu najbliższe jego artystycznym działaniom.
Seidla oczywiście najłatwiej "ugryźć", skupiając się jedynie na warstwie przedstawienia, bo ta w jego filmach jest zawsze bardzo dosłowna, jest więc nad czym się pastwić. Trudniej pokusić się o wnikliwą interpretację, o głębokie zastanowienia nad tym CO oznacza na pierwszy rzut oka szokujący obraz i PO CO Seidl go wykorzystuje. Taki powierzchowny poziom refleksji często pada ofiarą krytyki w jego filmach. Autor nie godzi się na kompromis, nie łagodzi przenikliwości spojrzenia kamery, by się przypodobać. Patrzy długo i uporczywie na sceny, od których zwykliśmy odwracać wzrok, bo są niewygodne, brzydkie, zbyt intymne, wstydliwe. Seidl ma dar (lub brzemię) widzenia dokładniej i bardziej – czasami jego wzrok sięga dalej niż mógłby sobie życzyć widz. Ale to nie jest spojrzenie okrutne, tylko obnażające okrucieństwo świata. Cenię jego konsekwencje i wytrwałość w dekonstruowaniu kolejnych kulturowych zasłon, za którymi kryje się brzydka prawda o nas samych. Wyłapuje chwile, w których bohaterowie, tak bardzo czasami
podobni do nas samych, tracą starannie pielęgnowaną maskę człowieczeństwa, poddają się swoim pierwotnym instynktom.
(kadr z filmu)
Tak jest w pewnym sensie także w "Raju: Miłości". To pierwsza część trylogii "Raj", której kolejne części noszą podtytuły "Wiara" i "Nadzieja". Opowieść o Teresie, Austriaczce w średnim wieku, która wyjeżdża na wakacje do Kenii. Chce uciec od szarej codzienności, czuje się nieatrakcyjna i wykorzystywana przez otoczenie. W afrykańskim kurorcie, do którego trafia, spotykają się starsze kobiety z całego świata a każda z nich liczy na gorący romans z młodszym kochankiem o egzotycznej urodzie. Choć większość młodych okolicznych mężczyzn zarabia na swoje rodziny ciałem, nigdy nie nazywają tej praktyki prostytucją. Jednym z kluczowych elementów takiego wyjazdowego romansu jest bowiem przekonanie pań, że chodzi im o tytułową miłość. Pełne afektu deklaracje padają często i gęsto. Samotne, zaniedbane kobiety łakną ich każdą cząstką. Najpierw sprzedawana jest iluzja, kwestie finansowe pojawiają się później i nigdy wprost, jako opłata za usługę. Prosi się o pomoc dla chorej cioci lub fundusze na operację siostry.
(kard z filmu)
Paradise…” to pierwszy film Seidla, który rozgrywa się poza granicami Austrii. Opowiada o samotności i desperacji, ale i o zagubionej w publicznym dyskursie kwestii dojrzałej kobiecej seksualności. Jak zawsze Seidl snuje opowieść przy pomocy mało łaskawych, naturalistycznych kadrów. Łatwo wypomnieć reżyserowi, że nie upiększając swoich bohaterek udowadnia, że ma do nich przedmiotowy stosunek, że traktuje je jak preparat na laboratoryjnym szkle... Ale zastanówmy się na spokojnie - tak, rzeczywiście kamera nieustannie pokazuje kobiety mało jędrne, pomarszczone, z nadwagą... ale z drugiej strony: czy klientki tego typu agencji turystycznych wyglądają inaczej? Teresa i jej koleżanki to kobiety, które europejska kultura skreśla, bo nie pasują do schematu wagowego lub wiekowego. Żeby poczuć się jak boginie muszą jechać na drugi koniec świata. To nie parada okrucieństwa reżysera, a smutne świadectwo dla zachodniego świata. A jednocześnie negatywna laurka dla bohaterek, których stosunek do kenijskich "loverboyów"
przypomina zachowanie kolonizatorów lub gości na pokazie dziwów. Jak zawsze Seidl przygląda się światu z nieznośną precyzja. Zamiast machinalnie odwracać oczy, warto wytrzymać tę grę spojrzeń. Możemy to być unikalna szansa na to, by zobaczyć prawdziwych siebie.