Sylwester Chęciński: "Sami swoi", czyli historia pewnej rywalizacji
18.12.2015 | aktual.: 11.04.2017 10:20
W wywiadach powtarzał, że jego największym marzeniem jest przestać wreszcie być reżyserem „Samych swoich”. Oczywiście mówił to pół żartem, pół serio, bo komedia o Kargulach i Pawlakach przyniosła mu ogromną sławę i pozwoliła się zapisać złotymi zgłoskami w historii polskiego kina – dziś jego film uchodzi za kultowy i jest jedną z najchętniej cytowanych rodzimych produkcji.
W wywiadach powtarzał, że jego największym marzeniem jest przestać wreszcie być reżyserem „Samych swoich”.
Oczywiście mówił to pół żartem, pół serio, bo komedia o Kargulach i Pawlakach przyniosła mu ogromną sławę i pozwoliła się zapisać złotymi zgłoskami w historii polskiego kina – dziś jego film uchodzi za kultowy i jest jedną z najchętniej cytowanych rodzimych produkcji.
Tymczasem Sylwester Chęciński o sukcesie swojej trylogii opowiada niezbyt chętnie, podkreślając, że to przede wszystkim zasługa doskonałej ekipy filmowej i świetnych aktorów.
Ludzie, którzy współpracowali z reżyserem, opowiadali o jego perfekcjonizmie i ciężkiej pracy. Inni zaś wspominali o jego nietypowych metodach mobilizowania aktorów, których... „napuszczał” na siebie i zachęcał do podświadomej rywalizacji.
„To był inny świat”
Sylwester Chęciński wspominał, że w jego życiu była zawsze jedna pewna i niezmienna rzecz - miłość do teatru i filmu.
Początkowo sądził, że zostanie aktorem; „zadebiutował” jako 6-latek w remizie, jednak ze stresu nie był w stanie wykrztusić nawet zdania z wyćwiczonego wiersza. To niepowodzenie jednak go nie zraziło. W szkole chętnie uczęszczał do kółek aktorskich; potem związał się z półzawodowym teatrem.
- Przyglądałem się pracy na scenie i za kulisami. To był inny świat. Fascynujący – opowiadał w Angorze. - Dużo o tym myślałem, miałem swoje wizje. Więc ktoś stwierdził: to zostań, chłopie, reżyserem. No i zostałem.
Sukces i niepowodzenia
Szybko pożegnał się z marzeniami o aktorstwie, by móc realizować nowy plan – postanowił zostać reżyserem. Po maturze złożył papiery do łódzkiej filmówki.
- To były ogromne emocje – wspominał w Angorze. - Kandydatów było wielu. Miałem świadomość, że porywam się z motyką na słońce. Nie czułem w sobie żadnego specjalnego powołania czy talentu. Ale udało się.
Karierę zaczynał jako asystent starszego kolegi, Stanisława Lenartowicza, który pracował właśnie nad „Zimowym zmierzchem”. Sam jako reżyser zadebiutował w 1961 roku „Historią żółtej ciżemki”, za którą otrzymał nagrodę na festiwalu w Wenecji. Przy okazji odkrył dla kina Marka Kondrata. Potem była „Agnieszka 46” i „Katastrofa”, ale nie powtórzyły już sukcesu pierwszego filmu. Niewiele brakowało, a Chęciński zostałby odsunięty na margines...
„Co ty robisz?”
Całe szczęście Chęciński w odpowiednim momencie usłyszał audycję radiową „I było święto” w reżyserii Andrzeja Łapickiego, która zainspirowała go do stworzenia komedii obyczajowej. Z pomocą przyjaciół – w tym Andrzeja Mularczyka, który przerobił scenariusz słuchowiska radiowego na filmowy – zabrał się do pracy, by nakręcić „Samych swoich”.
Przyjaciele szybko jednak ostudzili jego zapał, wyrażając kolejne wątpliwości, a i on sam uznał, że jego projekt okaże się totalną porażką.
- To właśnie mówili mi wszyscy, którzy mi dobrze życzyli. „Zastanów się! Co ty robisz?! Nikt na to nie przyjdzie. Ludzie nie będą chcieli oglądać jakiegoś nieogolonego chłopa w gaciach, który kłóci się o kota” - wspominał w rozmowie z Gazetą Wyborczą.
Rywalizacja na planie
Chęciński nie miał wątpliwości, komu powierzyć rolę Kargula – Władysław Hańcza wydawał mu się kandydatem idealnym.Jednak Pawlaka początkowo zagrać miał Jacek Woszczerowicz, znany między innymi z filmowej adaptacji „Zemsty”.
- Nie mógł wystąpić ze względów zdrowotnych – wspominał reżyser. - Można jednak powiedzieć, że Wacław Kowalski urodził się po to, żeby zagrać Pawlaka. Do czasu "Samych swoich" nie miał większych ról. Po tym filmie stał się znany. Nie otrzymał za tę rolę jednak żadnej nagrody filmowej. Jedyne honory, jakie nań spłynęły pochodziły od widzów.
Filmowa rywalizacji fikcyjnych bohaterów szybko udzieliła się i wcielającym się w nich aktorom. Hańcza i Kowalski stawali na głowie, żeby się nawzajem przyćmić. A Chęciński sprytnie to wykorzystywał i podjudzał ich do jeszcze bardziej zaciętej aktorskiej walki. Jak? Na przykład ostentacyjnie i głośno chwaląc jednego z nich, by tym samym zmobilizować drugiego do jeszcze cięższej pracy.
Napuszczał na siebie aktorów
Tę metodę „napuszczania na siebie aktorów” stosował również na planie swojego ostatniego filmu, „Przybyli ułani”, w którym główne role grali Kinga Preis i Zbigniew Zamachowski.
- Po skończonym ujęciu Chęciński szedł do Zamachowskiego i mówił: „No, popatrz, jak ta Kinga genialnie to zagrała. No, nie mam nic do powiedzenia, i to tak sama z siebie, sam patrzę na to zachwycony". A ja widzę, jak Zamachowskiemu wyskakuje żyła i jak staje na głowie, by zagrać lepiej niż Preis – wspominał Andrzej Ramlau, współpracujący z Chęcińskim operator.
Zasłużona emerytura
Współpracownicy nazywają Chęcińskiego perfekcjonistą, czasem nawet aż do przesady – każdą scenę powtarzał po kilka, a nawet kilkanaście razy, by uzyskać efekt, jaki sobie wymarzył, pracował aż do momentu, kiedy był w pełni zadowolony z rezultatu. A bywał rzadko.
* Przed premierą „Samych swoich” tak się przeraził, że ludzie uznają jego film za mało zabawny, że opuścił salę kinową. - Byłem potwornie zdenerwowany, mokry ze strachu. Do tego stopnia, że uciekłem z sali i chodziłem po korytarzu w tę i z powrotem, słysząc salwy śmiechu*– wspominał w Gazecie Wyborczej.
Nie chciał kręcić kolejnych dwóch części. Zgodził się dopiero po kilku latach. W 1982 roku powstał kolejny hit w jego reżyserii, „Wielki Szu”. Potem Chęciński udał się na zasłużony odpoczynek.
- Nie robiłem filmów, ponieważ nie chciałem schodzić poniżej pewnego poziomu. Nie chciałem zawieść oczekiwań widzów– tłumaczył.
Jego ostatnim dziełem jest produkcja z 2005 roku „Przybyli ułani”. Film, choć nominowany do Złotych Lwów na festiwalu w Gdyni, przeszedł praktycznie bez echa.