Szaman pod Palmą
Zdobywca zeszłorocznej Złotej Palmy na festiwalu w Cannes przemyka przez nasze kina niepostrzeżenie, niknąc gdzieś w zalewie superprodukcji spod znaku 3D. Nie bez powodu. "Wujek Boonmee..." nie jest propozycją dla każdego – próba zgłębienia istoty filmu może okazać się równie karkołomna, co zapamiętanie nazwiska jego autora. Apichatpong Weerasethakul, w Polsce znany przede wszystkim bywalcom Nowych Horyzontów, od lat tworzy kino hermetyczne, wymagające już nie tyle skupienia i cierpliwości, co jako takiej znajomości egzotycznego folkloru. To film dla miłośników symbolu – ci odnajdą w warstwie narracyjnej bogactwo "Wiosny, lata, jesieni, zimy… i wiosny" Kima Ki-duka.
O ile jednak Koreańczyk był zwolennikiem medytacji, w której każda kolejna myśl, niczym w stosiku runicznych kamieni, stała nieruchomo na poprzedniej, to wizjonerska zaduma Weerasethakula okazuje się zmierzać w kierunku niezdyscyplinowanej abstrakcji. "Wujek Boonmee…" to senna, impresyjna rozprawa o życiu i śmierci, która otulając się wokół nas gęstą mgiełką mistycznych znaczeń, zaprasza gdzieś na kraniec świata, do tropikalnej dżungli pełnej buddyjskich duchów, którą zachwycić się jest równie łatwo, co w niej zagubić, nigdy nie opuścić.
Pętlę symboli napędza motyw zwierzęcia. Czy pojawiający się na samym początku bawół jest wspomnieniem jednego z tytułowych, poprzednich wcieleń Boonmeego? Czy scena miłosna z udziałem kobiety i... suma odznacza się próbą definicji człowieczej natury, ponadpłciowej, ponadgatunkowej? Nie ma tu łatwych odpowiedzi, ale też nikt nie każe nam ich szukać. Weerasethakul miesza ze sobą prastare przypowieści, wątki z własnych filmów, być może autobiograficzne, korzysta z odległych czasoprzestrzeni i przeszłych żywotów tak długo, aż nami nie zawładną. Może być geniuszem, może być hochsztaplerem. Sami zdecydujcie.