Tak się uprawia "Miłość w czasach zarazy" i globalizacji
[
]( http://www.przekroj.pl ) Dotychczasowe związki Gabriela Garcii Márqueza z kinem trudno nazwać tak miłością, jak zarazą. Na podstawie książek pisarza powstało kilka niezłych filmów („Erendira” Ruya Guerry’ego, „Nie ma kto pisać do pułkownika” Artura Ripsteina), ale żaden z nich nie zdobył nawet części tej popularności i uznania, jakimi wśród czytelników cieszy się twórczość kolumbijskiego noblisty.
Najprościej wytłumaczyć to można tym, że literackie koncepty – również latynoski realizm magiczny – są jednak kiepskim materiałem na filmowe czary-mary.
Czy twórcom „Miłości w czasach zarazy” lepiej udała się sztuczka z przeniesieniem na ekran prozy Márqueza? W dużej mierze tak, choćby dlatego, że wybrano do adaptacji książkę, która nie jest – powiedzmy sobie szczerze – artystycznym eksperymentem, lecz elegancko skrojonym romansidłem.
Amerykanie wyłożyli na produkcję sporo kasy, toteż rzecz ma odpowiedni sznyt. Nie razi jednak ani hollywoodzkim efekciarstwem, ani południowoamerykańską przesadą, bo do przerabiania „Miłości...” na język kina zatrudniono powściągliwych angoli.
Scenariusz napisał dramaturg Ronald Harwood (Oscar za „Pianistę” Polańskiego), a reżyserii podjął się wszechstronny fachman Mike Newell („Cztery wesela i pogrzeb”, „Donnie Brasco”, jedna z części „Harry’ego Pottera”). Swoje zadania wykonali profesjonalnie, choć w przypadku ekranizacji opasłych książek trudno pozbyć się wrażenia, że… ogląda się ilustrowany bryk. Wzmaga je dodatkowo to, że kazano bohaterom – granym w większości przez hiszpańskich i latynoskich aktorów – mówić po angielsku. Pal diabli językową globalizację.
Najbardziej w filmie przeszkadza mi to, że nie udało się uwiarygodnić – mimo świetnej gry Javiera Bardema – głównego, literackiego właśnie konceptu powieści. Owej niezłomnej, trwającej pół wieku, opierającej się kolejnym romansom, małżeństwom i falom zapomnienia miłości Florentina do pięknej Ferminy.
W świecie filmowego melodramatu trudno zbudować napięcie, gdy kochankowie przez dwie godziny zajmują się wszystkim innym, tylko nie sobą.
Nie przekonuje mnie również pomysł, by liczne kobiety z niezmiennym pożądaniem rzucały się na mało urodziwego i pozbawionego błyskotliwej osobowości Florentina (oczywiście im nasz bohater jest bardziej zgrzybiały, tym coraz młodsze przyciąga kochanki). Ale doskonale znam źródło tego akurat konceptu – to męskie magiczne, a nawet pobożne, życzenie-, by zaliczyć jak największą liczbę „towarów”, a jednocześnie zachować w sercu ideał „miłości swojego życia”.
Florentino łączy w sobie dwa opisane kiedyś przed Milana Kunderę typy męskie – romantyka i dziwkarza.
Teraz rozumiem, dlaczego Jerzy Pilch nazwał „Miłość w czasach zarazy” Márqueza „romansem wszech czasów”.