Top 10: Najgorszych filmów pierwszego półrocza 2014

Top 10: Najgorszych filmów pierwszego półrocza 2014
Źródło zdjęć: © Materiały promocyjne

03.07.2014 | aktual.: 15.03.2018 15:31

Za nami pierwsze półrocze 2014, okres niezwykle płodny w wysokiej klasy propozycje filmowe wszelkiej maści. Ale pierwszych sześć miesięcy tego roku to także szereg rozczarowań i produkcji, którym zarówno krytycy, jak i publiczność wystawili surowe recenzje. Z tej okazji wyselekcjonowaliśmy listę 10 naszym zdaniem najgorszych tytułów tego okresu.

Ale sześć pierwszych miesięcy tego roku to także szereg rozczarowań i produkcji, którym zarówno krytycy, jak i publiczność wystawili surowe recenzje. My wyselekcjonowaliśmy z nich dziesięć najgorszych. Zgadzacie się z naszym wyborem?

1 / 10

Miejsce 10.

Obraz
© materiał promocyjny

Średnio udana polska komedia to dziś na tle niewyrafinowanej konkurencji komedia wręcz wybitna, ale czy to wystarczy, by od razu ją rozgrzeszyć. Debiutująca w roli scenarzystki i reżyserki Weronika Migoń ma na swój film pomysł, ale nie potrafi wyzwolić się z ogranych klisz.

W efekcie powstaje kolejny w tym gatunku film, który bardziej chce, niż może, być tworem nieprzynoszącym swemu autorowi wstydu. To także kolejna produkcja, w której na drobne rozmieniają się niegdyś błyskotliwi aktorzy – m.in. Borys Szyc, Michał Żebrowski i Paweł Małaszyński.

2 / 10

Miejsce 9.

Obraz
© materiał promocyjny

Największą słabością tej naiwnej biografii okazuje się Nicole Kidman. W kreowaniu Grace Kelly – której całe życie, od Hollywood, po Monako, było jednym wielkim spektaklem – jest równie pyszna, naiwna i egzaltowana, co jej facebookowe statusy. Kidman wyraźnie nie rozumie swojej postaci, widząc w niej banalny, nieskalany symbol zdroworozsądkowego feminizmu i politycznego kompromisu, podczas gdy prawdziwa Kelly była przede wszystkim wytrawnym, myślącym graczem.

Reżyser tego teatrzyku także na niewiele się zdaje, bo sam ten proceder rozpoczął – powierzając rolę jednej aktorki ikonicznej innej aktorce ikonicznej, zapętlił sytuację do tego stopnia, że z ucharakteryzowanej na monakijską księżną Kidman zdrapywać można jedynie kolejne warstwy makijażu, a pod spodem i tak nie kryje się żadna prawdziwa postać.

3 / 10

Miejsce 8.

Obraz
© materiał promocyjny

Seth MacFarlane poczuł wiatr w żaglach i po sukcesie „Teda” postanowił nie tylko stanąć za kamerą, ale także przed nią. Efekt jest wyjątkowo przykry, bowiem z MacFarlane’a żaden aktor pierwszoplanowy. Seth miota się więc nieporadnie na pierwszym planie, podczas gdy westernowe tło służyć ma mu za pretekst do wypowiedzenia szeregu, głównie kloacznych, gagów. Scena z owcą oddającą mocz na jego twarz czy kowbojem z biegunką wypróżniającym się do kapelusza, to tylko niektóre z licznych „atrakcji”, jakie dla nas przygotował.

Pomóc usiłują mu m.in. Charlize Theron, Liam Neeson, Giovanni Ribisi czy Sarah Silverman, ale mętne dialogi i zajeżdżane na śmierć sytuacje, z którymi przyszło im się mierzyć, są wyraźnie ponad ich siły. Broni się jedynie Neil Patrick Harris w roli… właściciela salonu pielęgnacji wąsów.

4 / 10

Miejsce 7.

Obraz
© materiał promocyjny

Keanu Reeves powraca na duży ekran po kilku latach przerwy i daje nam… jedną z najbardziej drewnianych ról w swojej karierze. „47 roninów”, hollywoodzka wersja popularnej japońskiej przypowieści o samurajach bez pana, to nabrzmiały balon, który już w pierwszych scenach zostaje rozsadzony nadmiarem fajerwerków..

Reżyser-debiutant, któremu szefowie studia pochopnie przyznali 170 milionów dolarów budżetu, gubi się w zalewie atrakcji. Pojedynki na miecze, romanse, legendy, historia, zamaskowani wojownicy, duchy i smoki – wszystko to gotuje się w jego kociołku, nie jest niczym doprawione (zero reżyserii, stylu, konsekwencji, charyzmy!), a Reeves może tylko stać pośrodku z wiecznie zdziwioną miną. Po zerknięciu w proces postprodukcji filmu, nie powinno to dziwić – drugi reżyser nie mógł dogadać swojej wizji z szefami studia, co zakończyło się ich ingerencją w gotowy produkt.

5 / 10

Miejsce 6.

Obraz
© materiał promocyjny

* Prymitywny szantaż emocjonalny*, dla niepoznaki przebrany w kostium inicjacyjnego kina wojennego. Bohaterem jest ośmioletni Żyd, tułający się po Polsce po likwidacji getta. Na swojej drodze spotyka mniej i bardziej pomocnych ludzi, u których szuka schronienia.

Film Pepe’a Danquarta chce być trochę słynnym „Idź i patrz”, trochę „Różą”, a trochę „W ciemności”. Reżyserowi nie starcza jednak materii, a nadmiar emocjonalnego kiczu i niepotrzebnego patosu nie pozwala jego filmowi dorosnąć do któregokolwiek z tych tytułów.

Sytuację dodatkowo komplikuje fakt, iż jako nie-Polak dowodzi on polskimi aktorami, których języka prawdopodobnie nie rozumie. Widać i słychać to zwłaszcza w postaciach dzieci, które wygłaszają swoje kwestie bez życia, jakby nie znajdowały się na planie profesjonalnego filmu, tylko na deskach szkolnego teatrzyku, przymuszone do grania przez nadgorliwą nauczycielkę.

6 / 10

Miejsce 5.

Obraz
© materiał promocyjny

Kolejna polska komedia (tym razem o zabarwieniu kryminalnym), której głupawy tytuł idealnie odpowiada równie niemądrej zawartości. A jeśli dodać, że za kamerą stanął reżyser-debiutant, efekt okazuje się łatwy do przewidzenia.

„Kochanie…” to niespełna półtoragodzinny pochód czerstwych sucharów, które swoją zdatność do spożycia zakończyły gdzieś na przełomie lat 80. i 90. Nie pomaga nawet Arkadiusz Jakubik, jako jedyny z pojawiających się tu aktorów, próbujący coś ze swoją rolą zrobić. Niestety reżyser mu nie pomaga – bo choć ewidentnie naoglądał się amerykańskich filmów gatunkowych, to nie tylko nie udaje mu się przeszczepić tej estetyki na polski grunt, ale wręcz zapomina, że dla takiego kina jest to grunt wyjątkowo nieurodzajny.

7 / 10

Miejsce 4.

Obraz
© materiał promocyjny

Miała być „Buffy” na miarę swoich czasów, wyszedł zaś wampiryczny Hogwart o mentalności opery mydlanej. Film Marka Watersa to kolejna adaptacja młodzieżowego horroru, próbująca płynąć na fali „Zmierzchu” i jego klonów, ale nawet na tak niewymagającym tle prezentuje się fatalnie.

Postaci wycięto z grubej dykty, intrygę napisano na kolanie, a cała reszta… Cóż, są jakieś efekty, jacyś aktorzy i jakaś scenografia, ale to drewno przemieszane z plastikiem, sprawiające wrażenie, jakby miało się z byle powodu zawalić.

8 / 10

Miejsce 3.

Obraz
© materiał promocyjny

Familijna pocztówka Grzegorza Sadurskiego i Orlanda Corradiego to filmowe dewocjonalia najgorszego sortu, zamoczone w morzu kiczu, tandety i patosu.

W zrealizowanym jak odcinek podrzędnego serialu filmie poznajemy wykutą z banału rodzinkę, która odnaleźć musi swoją drogę poprzez religijny autorytet. Jest nim Jan Paweł II, ożywający we wspomnieniach i… koszmarnej, archaicznej animacji. Jakby tego było mało, pełni on funkcję superbohatera, który – jeśli tylko trzeba – pogoni paskudnych komunistów, poprowadzi górskim szlakiem, a nawet stanie na bramce w meczu piłkarskim.

9 / 10

Miejsce 2.

Obraz
© materiał promocyjny

Ma to swój złośliwy sens: monstrum z powieści Mary Shelley zszyto z ciał zwyrodniałych kryminalistów, zaś film Stuarta Beattiego – z nadgniłych odpadków gatunku.

Reżysera tak naprawdę nie interesuje mit czułego potwora, który służy mu za wygodny pretekst do rozpisania kolejnej sieczki w stylu „Underworld” czy „Blade’a”. Z tą różnicą, że pomysłów nie starcza mu, by zbliżyć się do choćby jednego z tych filmów, choćby nawet najgorszego z całej serii. „Ja, Frankenstein” to pseudo-filmowa kalkomania najniższej próby – tytułowe monstrum, rozmaite demony, anioły i jeszcze parę innych dziwów dosłownie wylewają się z ekranu, ale w ponurych, zbudowanych z efektów specjalnych scenach nie ma ani dość atrakcji, ani wystarczająco dużo polotu, by odłożyć się czymkolwiek w naszej pamięci.

10 / 10

Miejsce 1.

Obraz
© materiał promocyjny

* Kto by pomyślał, że produkcje o Papieżu zejdą do takiego poziomu, że gościć będą w tego rodzaju rankingach? Kilka lat temu powstało kilka filmów, które można było uznać zarówno za przydatne w swojej informacyjnej roli, jak i atrakcyjne pod względem formy. Dzisiaj jest to obraz nędzy i rozpaczy, a produkcje takie jak „Santo Subito” – *wymuszone, naiwne, bełkotliwe, tendencyjne i propagandowe – powstają regularnie.

W tym konkretnym wypadku trudno to nawet komentować, bo jak ocenić wartość filmu, w których grupa przypadkowych ludzi rzekomo udziela tytułowego świadectwa świętości, plotąc o magicznym uzdrowieniu czy zstępującym na nich oświeceniu. Ale tak właśnie zarabia się na Papieżu – umieszczając go na plakacie, a jednocześnie kręcąc film dosłownie o czymkolwiek. A przynajmniej chciałoby się zarabiać, bowiem film poniósł sromotną klęskę w kinach.

(pp/jm/mn)

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (447)