Tragedia na szekspirowską miarę
To opowieść o rodzeniu się nafciarskiej fortuny rozegrana w realiach Ameryki przełomu XIX i XX wieku. Pobrzmiewają w niej echa hollywoodzkich klasyków – „Olbrzyma“ George’a Stevensa i „Taka była Oklahoma“ Stanleya Kramera.
Ale Paul Thomas Anderson (reżyser i scenarzysta w jednej osobie) miał ambicje wykraczające poza standardy kina popularnego. Marzyła mu się tragedia na szekspirowską miarę. „Aż poleje się krew“ jest w zamyśle moralną przypowieścią.
Film (luźno oparty na powieści Uptona Sinclaira) opowiada o pragnieniu władzy i pogoni za bogactwem. A przede wszystkim opowiada o szaleństwie, zrodzonym z pychy i chorobliwych ambicji. Szaleństwie, które prowadzi do samozagłady. Główny bohater, Daniel Plainview (Daniel Day-Lewis) chce dorobić się na wydobyciu ropy naftowej. Razem z adoptowanym synem przyjeżdża do Kalifornii. Skupuje ziemię, stawia szyby. Ale rosnące bogactwo coraz bardziej odczłowiecza Plainviewa.
Film utrzymany jest w gorączkowym rytmie, wypracowanym przez montaż i pulsującą muzykę Jonny’ego Greenwooda. Jest w nim coś drapieżnego, co doskonale współgra zarówno z klimatem całej opowieści, jak też jej przesłaniem. Znakomite, zasłużenie nagrodzone Oscarem, zdjęcia Roberta Elswita mają epicki rozmach i pomagają budować dramatyzm.
„Aż poleje się krew“ jest niepokojącym spektaklem filmowym. Spektaklem, który chce widza prowokować, czasami drażnić, a przede wszystkim zmusić do zgłębiania mrocznych zakamarków ludzkiej natury. Jednak ten ambitny plan nie zawsze się udaje.
Anderson nazbyt swój film rozciągnął. Gdyby bardziej go przykroił, gdyby narzucił sobie większą... dyscyplinę narracji, osiągnąłby mocniejszy efekt. Ma też słabość do rażących sztucznością chwytów dramaturgicznych. Razić może zwłaszcza sam finał – nazbyt melodramatyczny i teatralny.
Ale Anderson uwielbia właśnie takie przekombinowane zakończenia. Jednak wszystkie niedociągnięcia przekreśla Daniel Day-Lewis.
„Aż poleje się krew“ to film jednego aktora. Day Lewis nie tylko stworzył genialną, przemyślaną do najdrobniejszego detalu, aktorską kreację. On po prostu cały film zdominował. Sprzątnął sprzed nosa reszcie obsady z taką łatwością, z jaką dziecku odbiera się przysłowiowego cukierka.
Nic więc dziwnego, że zgarnął Oscara. Wart był każdej nagrody. Dzięki niemu Plainview nie jest tylko symbolem. Jest żywym człowiekiem, który budzi silne emocje.