Trubadurzy mnie nie chcą

Krzysztof Krawczyk nie może odzyskać takiej popularności, jaką cieszył się w okresie śpiewania w Trubadurach oraz jako solista po opuszczeniu tego zespołu, jednak nie składa broni. Jego najnowszy pomysł to otwarcie w Poznaniu hotelu "Krzysztof Krawczyk Hotel", a później być może następnych podobnych hoteli.
Jan Skaradziński: Czy pańską karierę można podzielić na cztery zasadnicze części - Trubadurzy, czas największych sukcesów solowych, Amerykę i okres aktualny, znaczony disco polo?
Krzysztof Krawczyk: Właściwie można tak podzielić. Dzięki Trubadurom zdobyłem ostrogi estradowe. Potem, kiedy zrobiła się moda na piękne głosy, wypłynąłem jako artysta solowy, usiłując zmiksować style śpiewania moich guru - Elvisa i Toma Jonesa. W Ameryce nauczyłem się pokory, bo nie mogąc zapłacić rachunków, poszedłem pracować przy układaniu dachówek. Do dzisiaj zachowałem wielki szacunek wobec osób pracujących fizycznie. Natomiast po powrocie do Polski rzeczywiście związałem się z kręgiem "Disco relaksu", ale ten etap mam już za sobą. Chcę podtrzymać dawny image piosenkarza eklektycznego.
J.S.: W jaki sposób?
W różny. Na przykład płytą poświęconą Mieczysławowi Foggowi. Ale przede wszystkim szykuję otwarcie w Poznaniu hotelu "Krzysztof Krawczyk Hotel" - którego nazwa odsyła do "Heartbreak Hotel" Elvisa. Będzie tam estrada, będzie restauracja "Parostatek", będą inne rzeczy. Będzie ciekawie. Są nawet wstępne propozycje, by taki hotel powstał nie tylko w Poznaniu.
J.S.: A jak to w końcu jest z Trubadurami? Powrócił pan do nich czy nie?
Trubadurzy mnie nie chcą - i mają rację! Przecież nie mogę, pochłonięty swoimi sprawami, zagwarantować udziału w każdym koncercie, a oni muszą przyzwyczaić publiczność do tego, że nie ma z nimi Krawczyka. Dlatego występuję z Trubadurami tylko okazjonalnie, na specjalne i wyraźne życzenie Ryśka Poznakowskiego. Ale poza sceną pozostajemy przyjaciółmi, a mój mundur muszkietera cały czas wisi w szafie.
J.S.: Wiadomo, że stał się pan człowiekiem głębokiej wiary. Czym to zostało spowodowane?
Bardzo chciałbym być człowiekiem głębokiej wiary. Ale rzeczywiście staram się postępować wedle dekalogu - nie krzywdzić ludzi, walczyć ze swoimi wadami i tak dalej. Ja od początku byłem człowiekiem wierzącym, tylko kiedy Bóg zabrał mi ojca, nastał u mnie czas ciemności. Skończył się szesnaście lat temu, gdy podczas Wielkanocy poszedłem do kościoła św. Jacka w Chicago. Odtąd przejrzałem.
J.S.: Podsumowywał pan okres amerykański? Przyznaje się pan do popełnienia jakichś błędów? A może zrobienie przez Polaka kariery w Stanach jest niemożliwe?
Możliwe, że jest niemożliwe - ze względu na "polish jokes" i związane z nimi postrzeganie Polaków, choć podobne bariery stają też przed innymi nacjami. Ale ja w Ameryce nagrałem dwie naprawdę udane płyty, do wypromowania których zabrakło mi pół miliona dolarów. Błędy? Każdy człowiek robi je bez przerwy. Jednak okresu amerykańskiego z pewnością nie uważam za czas stracony. Przecież nagrałem wspomniane dwie płyty. Nauczyłem się pokory, zyskałem głębszą wrażliwość, odzyskałem wiarę. No i - to też nie jest bez znaczenia! - poznałem tam swoją piękną żonę. Piękną zewnętrznie i wewnętrznie.
J.S.: Ale już na dobre zadomowił się pan z powrotem w Polsce?
Można tak powiedzieć - głównie dlatego, że publiczność nie zapomniała o starym Krawczyku i nie pozwala mi leniuchować.

Trubadurzy mnie nie chcą

05.01.2000 01:00

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)