Upadek gwiazd był katastrofalny. Wydało się wielkie oszustwo
Byli megagwiazdami. Na całym świecie. Zarabiali miliony, jeszcze więcej mieli fanów. Milli Vanilli byli światowym fenomenem, którego kariera zakończyła się dramatycznie. - Wiedzieliśmy, że w końcu prawda wyjdzie na jaw – opowiada po wielu latach Fabrice "Fab" Morvan.
Nie ma drugiej takiej sytuacji w historii muzyki pop. Dwóch chłopaków znikąd - Fabrice "Fab" Morvan i Robert "Rob" Pilatus – w ciągu kilku miesięcy stali się wielkimi, światowymi gwiazdami. Zaczął się ich niesamowity sen o wielkiej sławie. Ten sen kosztował ich wszystko. Jak mówił Fabrice, zawarli pakt z diabłem, który właśnie dla niego zakończył się tragicznie. O wielkim sukcesie i wielkim upadku zespołu opowiada nowy film dokumentalny, który od 1 czerwca dostępny jest na SkyShowtime. Będzie to jedna z lepszych rzeczy, które obejrzycie w tym miesiącu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Najbardziej wyczekiwane premiery filmowe 2024 roku
Z nizin na sam szczyt
Rob i Fab poznali się w Monachium. Rob był charyzmatycznym Niemcem, Fab - świetnie prezentującym się, energicznym Francuzem. Obaj ledwo wiązali koniec z końcem i wywodzili się z rozbitych, dysfunkcyjnych domów. Łączyło ich smutne dzieciństwo i pasja do występowania na scenie - chcieli być gwiazdami. W kilka lat ich marzenie się spełniło.
Na drodze 20-latków pojawił się producent Frank Farian i jego partnerka Ingrid Segieth. Farian zaprosił chłopaków do swojego studia we Frankfurcie. Dostrzegł w nich potencjał. Puścił im singiel "Girl You Know It's True" i stwierdził, że mogą to zaśpiewać i stać się milionerami.
Szybko jednak ustalono, że Rob i Fab - choć świetnie się prezentowali, mieli genialnie poczucie stylu i umiejętności taneczne - nie są w stanie dobrze śpiewać. Farian wpadł mimo to na pomysł utworzenia zespołu Milli Vanilli. Rob i Fab mieli pokazywać się światu, występować na scenie, ale tylko ruszać ustami do playbacku. Prawdziwych artystów śpiewających za nich świat miał nigdy nie poznać.
Zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Fab w filmie przyznaje, że na początku był moment, w którym chcieli się wycofać. Zdawali sobie sprawę, że Milli Vanilli to jawne oszustwo, na którym w końcu zostaną przyłapani. Punktuje, że producenci postraszyli ich utratą wszystkich pieniędzy. Mieli stracić swoje dotychczasowe gaże i dodatkowo zapłacić za cały wkład włożony w rozwój projektu. Ze strachu przed konsekwencjami zostali. To jeden punkt widzenia w filmie.
Drugi przedstawiła Ingrid, dawna producentka: przed kamerami wspomina, że nikt nie przystawiał "piosenkarzom" noża do gardła i nie szantażował. Mogli odejść w każdej chwili, ale chcieli być gwiazdami.
Machina ruszyła. I to jaka. Milli Vanilli byli gwiazdami w Niemczech, potem w Europie, aż w końcu zaczęli dominować w Stanach. Płyty sprzedawały się w milionach egzemplarzy. Pojawiali się w programach rozrywkowych, dawali koncerty mniejsze i większe. Stali się błyszczącymi gwiazdami show-biznesu. Czuli się oszustami, ale kariera i potężne zainteresowanie nimi było uzależniające. - Bałem się, że mnie przyłapią na oszustwie. To wciąż siedziało w mojej głowie - wspomina Fab.
Milli Vanilli podbijają serca, ale coś jest nie tak
Jak Ameryka długa i szeroka, wszędzie było słychać "Girl You Know It’s True". Był to głos Charlesa Shawa, czarnoskórego rapera, który musiał przyglądać się wielkiemu sukcesowi Milli Vanilli, mimo że to on tak naprawdę śpiewał. - Fran Farian wziął mój głos, ich twarze i zrobił z siebie milionera – punktuje sfrustrowany w filmie.
Było wiele wskazówek, dzięki którym można było się zorientować, że Milli Vanilli to jedno wielkie oszustwo. Panowie pięknie śpiewali po angielsku, ale nie potrafili udzielać wywiadów w tym języku. Rob miał silny niemiecki akcent, a Fab - francuski zaśpiew. Na europejskiej edycji ich pierwszego albumu nie zostali wymienieni wśród muzyków, były tam zaś nazwiska prawdziwych piosenkarzy. Ba, gdy ruszyła ich trasa koncertowa, część występujących z nimi muzyków zorientowała się w sytuacji: Rob i Fab nie uczestniczyli w próbach. Oni nie śpiewali.
Charles Shaw mówi w filmie: - Mieli złote płyty z moim głosem! Zdobywali nagrody dzięki mojemu głosowi! Żeby to jakoś przetrawić, zaczynasz pić. Zaczynasz brać narkotyki i się pogrążasz. W końcu mój menadżer powiedział: idziemy z tym do mediów. Udzielisz wywiadu - wspomina.
Trwa ładowanie wpisu: instagram
Shaw faktycznie poszedł do mediów i powiedział, że jest prawdziwym głosem Milli Vanilli. Przeszło to jeszcze bez echa. Sytuacja zaczęła sypać się trochę później. Wpadki się piętrzyły. Pewnego razu w trakcie koncertu zacięła się płyta z playbackiem. Publika była w szoku i wygwizdała artystów. Muzycy z trasy uważali jednak, że trzeba to przemilczeć i machnąć na sprawę ręką, bo za dużo jest do stracenia.
Było, oj było. Członkowie Milli Vanilli zaczęli brać coraz więcej narkotyków, by - jak wspomina Fabrice - otępić się, zapomnieć o poczuciu winy. Okłamywali miliony fanów, którzy ich kochali. Szczególnie mocno odbijało się to na Robercie.
Być może oszustwo trwałoby jeszcze dłużej, gdyby nie młody i zaangażowany menadżer zespołu, który stwierdził, że skoro są takim niesamowitym fenomenem na świecie, to zasługują na nominację do nagród Grammy. Włodarze wytwórni celowo nie zgłaszali ich do tych nagród. Wiedzieli, że Grammy to zasady, których trzeba przestrzegać i że Milli Vanilli nie mogą dostać tej nominacji. Menadżer jednak sam wysłał list do Akademii przyznającej nagrody. Niedługo później Rob i Fab dowiedzieli się, że powalczą o nagrodę dla "najlepszego nowego artysty".
Szambo wybiło. Podczas gali Grammy obowiązywała koronna zasada: trzeba zaśpiewać na żywo.
Trwa ładowanie wpisu: instagram
Milli Vanilli "wrzucili się pod autobus"
Milli Vanilli wygrali, po czym sodówka uderzyła im do głowy. Stali się największymi celebrytami. Widzieli, że to nie oni śpiewają, a w wywiadach rozpowiadali, że są lepsi od Beatelsów, czy że są drugim wcieleniem Elvisa. Poczuli się tak pewnie, że stwierdzili, że na przygotowywanym drugim albumie będą śpiewać już sami. Frank Farian stwierdził, że jest przez nich szantażowany. Panowie sami "wrzucili się pod autobus", jak punktują eksperci w filmie.
15 listopada 1990 Farian wyjawił sekret Milli Vanilli prasie. Przedstawił prawdziwych piosenkarzy. We wszystkich mediach trąbiono o ogromnym oszustwie. Wyśmiewali ich prezenterzy i gwiazdy TV. Ludzie masowo niszczyli ich płyty. Niektórzy składali pozwy do sądu o oszustwa i defraudacje pieniędzy. Ktoś - po raz pierwszy w historii - musiał zwrócić nagrodę Grammy.
Winą obarczono przede wszystkich dwóch facetów ledwo mówiących po angielsku, a nie wielką wytwórnię, która przez lata wypompowywała dzięki Robowi i Fabowi miliony dolarów. Absurdem było to, że i tak nie ujawniono prawdy ws. Milli Vanilli. Przy pierwszym albumie pracowały dwie białe artystki. Nigdy ich nie przedstawiono, bo "nie pasowały" kolorem skóry. Podstawiono zaś dwoje artystów, którzy mieli tworzyć kolejne fałszywe Milli Vanilli.
Film w reżyserii Luca Korema, który zobaczycie na SkyShowtime, to świetna produkcja, pokazująca fenomen Milli Vanilli od kilku stron. Z jednej mamy opowieść żyjącego wciąż Fabrice’a, który wykorzystywał swoją sławę i sam był wykorzystywany. Z drugiej - wytwórnię, która umywała ręce, choć swoje na "projekcie" zarobiła. Przecież pierwszy album zespołu sześciokrotnie okrył się platyną. Gwiazdy wystawiono dopiero wtedy, gdy chciały się usamodzielnić i tym samym zagrozić wytwórni utratą pieniędzy.
Droga na szczyt w przypadku Milli Vanilli miała okrutną cenę. Ostatnia część tego filmu to przejmujący obraz upadku Roberta Pilatusa. Tu się zatrzymamy, by nie zdradzić wam tej najbardziej poruszającej części historii. Trzeba to zobaczyć samemu.
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" przestrzegamy przed wyjściem z kina za wcześnie na "Kaskaderze", mówimy, jak (nie)śmieszna jest najnowsza komedia Netfliksa "Bez lukru" oraz jaramy się Eurowizją. Znajdź nas na Spotify, Apple Podcasts, YouTube, w Audiotece czy Open FM. Możesz też posłuchać poniżej: