"W osiedlowej wypożyczalni VHS dobrze mnie znali". Rozmowa z Adrianem Pankiem, zdobywcą Złotych Lwów za reżyserię na 43. FPFF w Gdyni
Okazuje się, że w Polsce można nakręcić kino grozy na światowym poziomie. Przerażające, inteligentne i świetnie zrealizowane. Rozmawiamy z Adrianem Pankiem, reżyserem "Wilkołaka", który szturmem zdobył Gdynię. I przyprawił widzów o szybsze bicie serca.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.
"Wilkołak" to obok "Krwi Boga" Bartosza Konopki jedno z największych zaskoczeń tegorocznego festiwalu w Gdyni. Pierwszorzędnie zrealizowane kino grozy o dzieciach z obozu koncentracyjnego, które muszą stawić czoło watasze krwiożerczych psów.
Z Adrianem Pankiem spotkałem się pod Gdyńskim Centrum Filmowym. Słońce, bezchmurne niebo i soczysta zieleń trawnika na placu Grunwaldzkim. Dziwne okoliczności przyrody, zważywszy, że rozmawiamy m.in. o jego "Wilkołaku" i horrorach.
Grzegorz Kłos, WP: Dario Argento, George Romero czy John Carpenter?
Adrian Panek: Oj, zdecydowanie Carpenter. Jako nastolatek uwielbiałem horrory. I nie ukrywam, że "Koszmar z ulicy Wiązów", "Lśnienie", "Coś" czy "Teksańska masakra piłą mechaniczną" to dla mnie wciąż absolutne klasyki.
Tuż przed realizacją "Wilkołaka" wróciłem do filmów, które przerażały mnie, gdy byłem dzieckiem. Z oczywistych względów dziś już się tak nie bałem. Ale dzięki temu poznałem mechanikę działania gatunku i zrozumiałem, czemu tak na mnie działały. Niestety w polskich szkołach nie uczy się, jak nakręcić dobry jump scare (technika polegająca na nagłym ukazaniu przerażającego zdarzenia, często wykorzystująca głośny i przeraźliwy efekt dźwiękowy. Nierzadko poprzedza ją rozluźnienie akcji – przyp. G.K.), więc trzeba sobie radzić inaczej.
W "Wilkołaku" nie boisz się dosłowności. Widzowie zobaczą realistyczne sceny z udziałem psów. Są krótkie, acz intensywne. I niekiedy bardzo krwawe.
- Tak, acz nie ma tych scen znów tak dużo. W myśl zasady, że bardziej działa to, czego się nie pokazuje. Postprodukcją zajęła się holenderska firma Filmmore, która odpowiada m.in. za sceny gore. Wyszło bardzo realistycznie, co mnie oczywiście niezmiernie cieszy.
Przygotowując się do zdjęć obejrzałem też "White Doga" Samuela Fullera z 1982 r. To film o trenerze próbującym oduczyć tytułowego psa agresywnych zachowań wobec czarnoskórych. Chciałem zobaczyć, jak się pracuje z czworonogami i co można z tej współpracy wycisnąć.
Jakie są twoje pierwsze wspomnienia związane z kinem?
- Dorastałem w latach 80. Więc pierwszego "Obcego" albo Kino Nowej Przygody w postaci "Poszukiwaczy zaginionej Arki" czy "Gwiezdnych wojen" widziałem na dużym ekranie. Było to dla mnie niesamowite przeżycie. Także z tego względu, że wtedy nie mieściło mi się w głowie, że takie kino w ogóle się kręci.
Potem przyszły lata 90. i VHS-owy boom, w którym oczywiście też uczestniczyłem. W osiedlowej wypożyczalni wideo dobrze mnie znali.
Wróciłeś do Gdyni po siedmiu latach. Skąd taka długa przerwa?
- Takie bywają uroki pracy w polskim filmie. Pomysł na "Wilkołaka" tak naprawdę pojawił się zaraz po moim debiucie, czyli "Daas" z 2011 r. (czytaj recenzję) W 2013 r. scenariusz był ukończony i właściwie już wtedy byliśmy gotowi, aby rozpocząć produkcję. Otrzymaliśmy dofinansowanie na tzw. development, ale niestety sprawa ugrzęzła. Nie mogliśmy domknąć budżetu. Chwilę to trwało i ostatecznie wylądowaliśmy tutaj ze skończonym filmem dopiero teraz. A więc powód był prozaiczny: pieniądze.
Chcesz powiedzieć, że trudniej dostać dofinansowanie na kino gatunkowe?
- I tak, i nie. "Wilkołak" jest koprodukcją polsko-niemiecko-holenderską. Holendrzy dołożyli do budżetu właśnie z tego powodu, że to kino z pogranicza grozy. W Polsce jest z tym trochę gorzej, wzięliśmy nasz rynek z zaskoczenia (śmiech). Na pewno pomógł fakt, że mój pierwszy film to w zasadzie kino artystyczne. Choć znalazły się tam pewne tropy gatunkowe.
Podobno Charlie Chaplin życzył swoim wrogom, aby pracowali na planie z dziećmi albo zwierzętami. Ty miałeś combo.
- Istotnie, było to dość ryzykowne. W PISF-ie na komisji, przed przyznaniem środków, ktoś podniósł argument, że to rzecz ciężka do realizacji. Na szczęście wcześniej pracowałem już z dziećmi – choćby przy "Daas", gdzie pojawia się postać małego chłopca. Dodatkowo między jednym a drugim filmem robiłem komercyjne rzeczy, gdzie grali młodzi aktorzy. Wiedziałem więc, że będzie ciężko, ale jednocześnie z racji wspomnianego doświadczenia nie czułem się zagrożony.
W filmie pojawia się aż ośmioro dziecięcych aktorów w sporym rozstrzale wiekowym. Na dodatek w większości to debiutanci.
- Proces castingu był skomplikowany i bardzo dużo czasu poświęciliśmy na zebranie ekipy. Prowadziła go Żywia Kosińska, która zjeździła całą Polskę. Miała utrudnione zadanie, bo nie szukaliśmy dzieci z tzw. dobrych domów. Zależało nam dzieciakach np. ze świetlic środowiskowych, które mają za sobą jakiś bagaż doświadczeń i dla których przemoc nie jest abstrakcją. Wszyscy spisali się na medal. Jestem z nich bardzo dumny.
A psy?
- Za owczarki, które pojawiają się w "Wilkołaku", odpowiada węgierska firma The Horkai Animal Training Center. Zajmują się głównie tresurą wilków, które mogliśmy zobaczyć np. w "Królewiczu Olch" Kuby Czekaja. Nasze producentki Agata Szymańska i Magdalena Kamińska miały okazję już wcześniej z nimi współpracować. Wiedzieliśmy więc, że to solidna firma, która na pewno sobie poradzi. Oczywiście zapłaciliśmy jak za zboże, ale było warto. Te psy są przecież drugim kluczowym bohaterem filmu.
Bohaterem "Wilkołaka" jest też wspaniały pałac.
- Kiedy przystępowałem do pisania scenariusza, wyobrażałem sobie, że taki pałac znajdę na Dolnym Śląsku. Pochodzę z tamtych rejonów i od zawsze niesamowicie działały na mnie opowieści o poniemieckich domach, gdzie po byłych gospodarzach zostało całe wyposażenie, a polskie dzieci bawiły się porcelaną w piaskownicy. Niestety większość tych miejsc albo uległa całkowitej ruinie, albo została gruntownie odnowiona i przerobiona na hotele czy spa. Więc z oczywistych względów odpadały.
Poza tym zależało nam na takim miejscu, gdzie moglibyśmy kręcić zarówno wnętrze, jak i zewnętrze. Taki obiekt znaleźliśmy na Śląsku Cieszyńskim, niedaleko Bielsko-Białej. "Wilkołaka" nakręciliśmy we wspaniałym neogotyckim pałacu rodziny Larischów w Bulowicach. Co ciekawe, podczas wojny był tam zakład dla sierot po SS-Manach, a w PRL-u szpital psychiatryczny.
Zdjęcia kręciliśmy też w Błędnych Skałach, gdzie w tym czasie pracowała po sąsiedzku ekipa "Krwi Boga" Bartka Konopki (nagroda za najlepsze zdjęcia na 43. FPFF - przyp. G.K.).
Kiedy premiera "Wilkołaka"?
- Dopiero prowadzimy rozmowy z ewentualnymi dystrybutorami. Czekaliśmy na ukończony film, nie chcieliśmy pokazywać komuś półproduktu. Międzynarodowa premiera "Wilkołaka" odbędzie się już za chwilę podczas tegorocznej edycji Fantastic Fest w teksańskim Austin. To prestiżowy festiwal kina gatunkowego. W Polsce film wejdzie do kin najpewniej w 2019 r. Szczegóły wkrótce.
Co dalej? Pozostajesz w gatunkowej niszy?
- Podoba mi się, że kino to wolność i że można próbować różnych rzeczy. Dla mnie kino gatunkowe było wyzwaniem. Zależało mi, aby zrobić je jak najlepiej. I mam ogromną satysfakcję, że widzowie reagują na "Wilkołaku" tak, jak to sobie zaplanowałem.
Mój następny projekt będzie w klimacie retro-futurystycznym. Scenariusz inspirowany jest autentyczną historią "konfliktu" Philipa Dicka i Stanisława Lema. Jak wiemy, autor "Czy androidy śnią o elektryczny owcach" miał obsesję na punkcie Lema, składał donosy do FBI i upierał się, że Polak nie istnieje i jest wymysłem komunistów.
Gotowy scenariusz już czeka, udało mi się zainteresować dwóch producentów. Całkiem możliwe, że będzie to film, ale rozważamy też nakręcenie miniserialu, na który pieniądze być może wyłożą Amerykanie. W każdym razie teraz powinno pójść już znacznie szybciej (śmiech).
ZOBACZ ZWIASTUN FILMU "WILKOŁAK". Uwaga zawiera wulgaryzmy i sceny przemocy:
"Wilkołak" wyjechał z Gdyni z dwiema nagrodami: dla najlepszego reżysera oraz za najlepszą muzykę. Złote Lwy w tej kategorii odebrał Antoni Łazarkiewicz (więcej tutaj).
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.