Nie potrafię pogodzić się z tym, że człowiek rodzi się, by tracić całe swoje życie na pracy, która najczęściej polega na bezsensownym i monotonnym wykonywaniu tego samego. Bogaci, biedni, szefowie wielkich korporacji i zwykli robotnicy - wszystkich łączy jedno: muszą chodzić w tym samym kieracie - mówi gruziński reżyser Otar Iosseliani. Wyrazem tego buntu przeciwko szarej rzeczywistości dnia powszedniego jest jego najnowszy film W poniedziałek rano.
Bohaterem obrazu jest Vincent, mężczyzna w średnim wieku, mieszkaniec francuskiej prowincji, pracownik fabryki chemicznej. Codziennie rano Vincent jedzie do pracy, gdzie wykonuje tę samą żmudną robotę spawacza. Po pracy wraca do domu, gdzie dzieci nie mają dla niego czasu, a rozmowy z żoną ograniczają się jedynie do poleceń zreperowania rynny. Chciałby się zająć malowaniem, ale rzadko ma na to czas. Pewnego dnia mężczyzna postanawia porzucić swą szarą egzystencję i udaje się w podróż po świecie. Wyprawa uświadamia mu jednak tylko, że wszędzie jest tak samo i że w każdym zakątku czyhają na człowieka podobne obowiązki, rutyna, bieda i nuda.
Film reklamowany jest jako komedia. Nie spodziewajcie się jednak zabawy, choć nie brakuje tu elementów szczerego komizmu. Niezapomniana jest scena (zresztą w wykonaniu samego reżysera) spotkania z byłym przyjacielem ojca, upadłym arystokratą z Wenecji, za wszelką cenę usiłującym stworzyć pozory dawnej świetności. Znajdziemy tu również wiele surrealizmu, np. w scenie, w której we francuskim mieście pojawia się krokodyl. Ale całość, podkreślona jeszcze przez bardzo wymowne zakończenie, pozostawia po sobie gorzki posmak. Trudno śmiać się bowiem uświadamiając sobie smutną prawdę, że nasza wolność ma swoje ograniczenia. Dopadają nas one nawet w pięknej bajkowej Wenecji. Poznany tam Carl wydaje się wolny i nie podlegający żadnym regułom. Tymczasem i na niego przyjdzie czas - gdy nadejdzie dzień pracy też będzie musiał ruszyć do fabryki, gdzie również przed wejściem będzie musiał zgasić dającego mu wielką przyjemność papierosa.
Trudno pogodzić się z faktem, że wszędzie dopadnie nas codzienna rutyna i niedorzeczności współczesności, że gdziekolwiek byśmy nie uciekli, życie znajdzie sposób by wtłoczyć nas w swoje ramy.
Film dotyka także kryzysu współczesnej rodziny. Wszyscy mieszkańcy domu Vincenta żyją w zupełnie innych światach, daleko od siebie. Każdy z nich cierpi z tego powodu. W takiej rodzinie nie ma miejsca na rozmowę, nie ma czasu na wymianę uczuć i doświadczeń, każdy chowa dla siebie swoje emocje i stopniowo zamyka się w swoim świecie. Nic dziwnego, że bohater filmu czuje się wyalienowany i samotny i że nie znajduje wśród najbliższych otuchy i wytchnienia od monotonii i zakazów jakie dręczą go w pracy.
Reżyser znalazł bardzo oryginalny sposób na pokazanie nam drogi Vincenta w poszukiwaniu szczęścia. To film prawie niemy, zawartość dialogów jest w nim znikoma. I ta cisza jeszcze bardziej potęguje trywialność i płytkość życia pokazywanych bohaterów. Warto zwrócić uwagę na zdjęcia, bo to właśnie przez obrazy film oddziałuje. Znajdziemy tu przepiękne krajobrazy francuskiej prowincji i magię weneckich zaułków.
W formie tej czai się jednak niebezpieczeństwo, którego twórca filmu nie uniknął. Brak dialogów i przeciągane ujęcia sprawiają, że całość bywa nieskładna, a miejscami historia staje się nużąca i zamiast interesować się losami bohaterów, raz za razem ukradkiem spoglądamy na zegarek. Nie polecam więc filmu niecierpliwym widzom, ani wszystkim innym, którym tzw. kino artystyczne jest zupełnie obce. Reszta zaś niech wybierze się na własną odpowiedzialność.