''Warcarft: Początek'': Game Over? [RECENZJA]
Filmowa adaptacja kultowej gry „World of Warcraft” to niestety nic więcej poza olśniewającym wizualnie spektaklem, który pod płaszczykiem wielkiego widowiska jest tak naprawdę iście kampowym kinem klasy B.
A zapowiadało się całkiem intrygująco. Pierwsze trailery dawały nadzieję, że w końcu zostanie przerwana „klątwa” nieudanych filmów bazujących na grach video. Nadzieję tą podsycał dodatkowo fakt, że za kamerą stanął Duncan Jones, syn zmarłego niedawno Davida Bowie’ego, który ma na koncie kilka udanych filmów (przede wszystkim świetny, kameralny dramat psychologiczny „Moon”) i jest jednym z ciekawszych młodych reżyserów w branży. Do tego duży budżet i wsparcie wielkiej wytwórni pozwalały wierzyć, że będziemy mieć do czynienia z dopracowaną do ostatniego szczegółu machiną.
Niestety. Już od samego początku jesteśmy wrzuceni w wir wydarzeń. Akcja pędzi jak oszalała, nie wiadomo skąd pojawiają się kolejne postaci, w ciągu dosłownie dwóch następnych minut filmu przenosimy się chyba w co najmniej trzy lokacje raz za razem – istny chaos. Zero jakiejkolwiek ekspozycji postaci; zero jasnego wyjaśnienia, o co właściwie chodzi i w jaki sposób zawiązała się cała akcja i konflikt. Pierwsze pół godziny filmu to po prostu montażowy koszmar. O żadnej z postaci praktycznie nic, poza ogólnikami, się nie dowiadujemy. Przez cały czas trwania filmu nie mamy okazji pobyć z nimi na tyle, by zbudować jakąś więź, nie mówiąc już o identyfikacji. Fabuła jest czysto pretekstowa, a akcja przedstawiona na szybko, byleby tylko doprowadzić do kolejnego starcia czy bitwy.
Oczywiście fani gry, którzy są zaznajomieni z tymi wszystkimi rasami, postaciami, motywami i światami, szybko się w tym odnajdą, ale dla zwykłego widza jest to jeden wielki mętlik, z którego zapamięta jedynie świetne efekty specjalnie i imponujące bitwy. A jednak dobrze by było, gdyby nawet adaptacja „World of Warcraft” była otwarta nie tylko na graczy, ale na każdego widza, który po prostu chciałby zobaczyć widowisko fantasy w kinie. „Warcraft: Początek” taki nie jest. Tak fatalnie zmontowanego filmu już dawno nie oglądałem. Bez względu na to, czy mamy do czynienia z adaptacją gry, komiksu czy książki, wypadałoby jednak przestrzegać pewnych reguł, jeśli chodzi o konstrukcję fabularną i budowę całej opowieści.
Ale nie jest też tak, że „Warcraft: Początek” to film totalnie nieudany. Od strony wizualnej jest olśniewający. Bitwy i potyczki ludzi z orkami są kapitalnie sfilmowane. Świat przedstawiony i relacje między bohaterami (pomimo że strasznie płytkie) oddają mniej więcej charakterystyczne cechy znane z gry. Technologia motion capture użyta do stworzenia filmowych orków wygląda obłędnie. Orkowie, którzy powstali na ekranach komputerów, wyglądają nawet bardziej realnie niż żywi aktorzy. Przy okazji są też o wiele ciekawsi i mniej papierowi niż postacie ludzi. Co jest też kolejnym sporym minusem produkcji. I nie jest to wina aktorów (skądinąd dobrych), tylko scenariusza.
Są w „Warcraft: Początek” pewne przebłyski wielkości; poza fantastycznymi bitwami jest tu kilka motywów dramatycznych, które na chwilę potrafią wciągnąć widza, całość przyjemnie się ogląda i można się podczas seansu „wyłączyć” na chwilę i dać ponieść zabawie, ale niestety jest tego za mało.
Gdzieś w tej wielkiej maszynerii oryginalny głos Duncana Jones’a zaginął, a on sam pokazał tylko tyle, ze potrafi też być sprawnym rzemieślnikiem, nawet pomimo tego, że „przeszkadza” mu ten nieszczęsny montażysta z ADHD. Gołym okiem widać, że film padł ofiarą sporych cięć. Wytwórnia zapewne bała się dłużyzn; nie chciała produkować zbyt rozwlekłego i przez to droższego niż zakładano filmu no i w ten sposób co nieco zostało przytemperowane. Inaczej tej „skrótowości” całego obrazu wytłumaczyć się nie da.
„Warcraft: Początek”, pomimo iż trwa trochę ponad 2 godziny, jawi się przez to bardziej jako zaledwie prolog do większej i (miejmy nadzieję) ciekawszej historii. Tyle że nie o to chodzi. Gdzieś w tym całym pędzie za pieniędzmi twórcy zapomnieli o tym, że najbardziej kultowe sagi filmowe zdobyły sobie serca widza poprzez to, że mogli się oni zakochać w danych postaciach i ich przygodach. A każdy z filmów, oprócz tego, że był częścią większej całości, stanowił zamkniętą, rozbudowaną i pełną opowieść samą w sobie. Filmowy „Warcraft” sprawia wrażenie bardziej zapowiedzi niż pełnoprawnej przygody na miarę choćby „Władcy Pierścieni”, którego jest bardzo odległym kuzynem. A szkoda, bo produkcja ma potencjał, dobrego reżysera z wizją i bogaty świat z gry.
Cóż... Jest jeszcze szansa na to, że światło dzienne ujrzy pełna, dłuższa wersja reżyserska „Warcraft: Początek”. Nie zakryje to może w pełni rozczarowania obecną wersją kinową, ale przynajmniej uczyni ona z tego filmu coś, co do czego będzie można wrócić. I może zrobią przy okazji coś z tą fatalną sztuczną szczęką Pauli Patton (w której zdarzyło jej się parę razy wyraźnie seplenić), bo to aż wstyd, że w tak wielkiej produkcji z Hollywood przychodzi nam oglądać charakteryzację rodem z podwórkowego balu przebierańców.