Chylę czoła przed dokonaniem młodych, polskich twórców. Z szacunkiem piszę te słowa, gdyż „Oda do radości” w sposób wyjątkowy pod każdym względem ujęła w swe ramy szarą, polską rzeczywistość dodając jej blasku.
Cieszy i napawa dumą fakt, że w młodych twórcach drzemie wielka potrzeba mówienia o tym, co ważne bez skrępowania, bez bojaźni, iż uderzą w niewłaściwy ton. Sztuką jest jednak opowiedzieć o tym w sposób, który przykuje uwagę, da do myślenia, dotknie serca.
Ten swoisty tryptyk jest wyjątkową pod każdym względem podróżą po mapie polskiej mentalności, zachowań, reakcji, czasem nawet fobii i wynaturzeń. To także podróż geograficzna z ciągłym westchnieniem do złotego eldorado, jakim ze wszech miar stał się Londyn. Trzy opowieści, trzy miejsca na mapie Polski, troje młodych ludzi, lecz te same marzenia i pragnienia. I gdzieś pod koniec pewna scena spinająca w całość szczególną klamrą ludzkie losy.
Odczuwam w tym filmie, w tych nowelach zrobionych przez trzy, różne ekipy ducha Kieślowskiego i jego „Trzy kolory”. To tylko luźne skojarzenie, ale warto czerpać z bogatego, artystycznego zagłębia odpowiednie wzorce. Warto, gdyż w ten sposób powstaje film na wagę złota. Obraz prosty i piękny, spokojny i smutny, sentymentalny i momentami zabawny. „Oda do radości” tchnie radością życia, choć ono samo często mocno daje w kość, niweczy plany, burzy wysiłek ciężkiej pracy.
Wciąż zastanawia mnie tytuł, wciąż nie daje mi spokoju jego przesłanie. Właściwie, gdybym dobrze poszukał rozwiązałbym tą zagadkę… ale chciałbym dotrzeć do sedna prawdy sam, bez niczyjej pomocy. Kamera przyglądając się z bliska zmaganiom bohaterów z polską rzeczywistością dotyka ich pragnień, marzeń. Boleśnie nazywając rzeczy po imieniu jest także głosem serca w ciągłym pragnieniu czynienia dobrze, braku zrozumienia, ciągłym poszukiwaniu własnego „Ja”.
Teraz, po raz pierwszy w historii polskiej kinematografii macie możliwość wybrania się do kina lub ściągnięcia sobie legalnie tego filmu. Ja jednak namawiałbym usilnie za tą pierwszą opcją. Choć nie ma tu efektów specjalnych, wystrzałowych, panoramicznych ujęć, pięknej ścieżki dźwiękowej, choć nie ma tego wszystkiego, właśnie sala kinowa w jej mroku pozwoli na dobre i właściwe odebranie tej opowieści. Na pełne skupienie przez blisko sto siedemnaście minut poznając historię Agnieszki, Pelego i Wiktora.
Zastanawiam się teraz, dokąd to wszystko prowadzi. W którym momencie Londyn stanie się bardziej polski, niż angielski, kiedy przyjdą te dobre, lepsze czasy, gdy nie trzeba będzie strajkiem okupacyjnym walczyć o swoje. Kiedy pojawią się chwile, w których to do nas zacznie się opłacać przyjeżdżać, a wielu młodych ludzi znajdzie swą przyszłość, tu w kraju nad Wisłą, a nie nad Tamizą.
Myśląc o tym wszystkim dochodzę do wniosku, iż jeszcze długo mekką szczęścia, pracy, dobrobytu, choć by na szmacie, będzie Londyn. Jest to smutne i bolesne, ale taka jest prawda. Wciąż bardziej opłaca się wyjechać, popracować tam i wrócić za jakiś czas mając określone perspektywy, niż ze smutkiem w oczach przyglądać się z biednej kamienicy na hałdy śląskiej kopalni, biedne przedmieścia Warszawy, czy też smutne fale Bałtyku, które z nostalgią uderzają o brzeg.