Wojciech Mecwaldowski: Mam mnóstwo natręctw
Zagrał epizodyczną rolę w "Dniu świra". Mówi o sobie, że jest jak jego bohater Adaś Miauczyński: - Mam mnóstwo natręctw, przypadłości Adasiowych. Tak jak kobiety mają okres, tak ja mam dni totalnego Adasia.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.
Wojciech Mecwaldowski ma na swoim koncie dziesiątki ról, jednak ciągle pozostaje na uboczu show-biznesu i daleko mu do miana celebryty. Ale jego najnowszy film "Juliusz" cieszy się sporą popularnością. Tytułowy bohater prawie nigdy się nie uśmiecha, a mimo to bawi. I wzrusza.
Karolina Stankiewicz: Grałeś kiedyś u Koterskiego…
Wojciech Mecwaldowski: Za dużo powiedziane, że grałem. Wystąpiłem jako piłkarz, który z radości, że kolega strzelił gola, ściągnął mu gacie na murawie, wskoczył na niego i z wielkim entuzjazmem… cieszył się razem z całą drużyną na nim. To był dla mnie wielki zaszczyt, że byłem taką małą kropeczką w tak wybitnym filmie, jak "Dzień świra".
Juliusz trochę przypomina Adasia Miauczyńskiego.
Tak, absolutnie. Nie wzorowałem się na Adasiu, bo sam nim trochę jestem, więc nie musiałem się na nim wzorować. Ale Juliusz jest kompletnie inną osobą niż ja. Ja się uśmiecham, on się smuci, ja w siebie wierzę - on nie, ja mam wspaniałą rodzinę, przyjaciół koło siebie, on ma dość skomplikowane relacje z bliskimi. Bardzo dużo nas różni, ale on ma rzeczywiście syndrom Adasia – faceta, który jest bardzo poukładany w swoim niepoukładaniu i faceta, który ma problem z otaczającą go rzeczywistością i praktycznie każdy dzień jest dla niego nową abstrakcją, która jest zupełnie nie do przejścia. Juliusz nie ma natręctw, takich, jakie ma Adaś, ale absolutnie się zgadzam, że też jest to typ człowieka, który nie umie poradzić sobie sam ze sobą.
Co masz na myśli mówiąc, że sam jesteś Adasiem?
Mam mnóstwo natręctw, przypadłości Adasiowych. Tak jak kobiety mają okres, to ja mam dni totalnego Adasia. I tak jak wy się wkurzacie, że drzwi otwierają się w złą stronę, to ja mam to samo, tylko zastanawiam się, dlaczego drzwi są tu, a nie tam. Z wiekiem zauważam, że jedne rzeczy się pogłębiają, inne nie. Natręctw jest mniej, rozkmin w głowie więcej. Więc może jak się spotkamy za parę lat, to powiem ci, że pozbyłem się już Adasia, albo nie.
Co cię urzekło w scenariuszu Juliusza?
To, że wiedziałem, o czym mowa. Sam znam takich bohaterów i sam trochę taki jestem. Śmiałem się przez łzy. I podoba mi się to poczucie humoru w stylu Barei czy Koterskiego, kiedy śmiejemy się z samych siebie – to, co robimy, jest czystą abstrakcją, a wydaje nam się, że wiedziemy zwykłe, proste życie. Moje życie też nie jest proste, choć wydaje mi się, że jest inaczej. Przekonał mnie też reżyser, Alek Pietrzak, z którym pracowałem już wcześniej przy filmie "Mocna kawa wcale nie jest taka zła". To jest bardzo utalentowany młody człowiek, który wie, co chce powiedzieć i ma język do opowiedzenia tego. Producent Radek Drabik, facet, który dokładnie wiedział, jak to przygotować. Ojciec Jan Peszek. Super zespół, świetny tekst. Jak to czytałem, wiedziałem, że nie ma takiej opcji, bym w tym nie zagrał.
Czy to, że stand-uperzy pisali scenariusz dało się odczuć?
Scenarzystów było pięciu. Język stand-upu różni się od języka filmowego, więc musieli pracować nad tym też ludzie, którzy mieli większe pojęcie o pisaniu scenariuszy. Ale pomysł i żarty Abelarda Gizy i Kacpra Rucińskiego były strzałem w dychę. Ostatecznie wyszedł z tego świetnie napisany scenariusz.
Lubisz stand-up?
Nie. Nie śmieszą mnie ani kabarety, ani stand-upy. Nie neguję tego, bo wszystko jest dla ludzi – ostatnio oglądałem tak dziwne chińskie programy, że polski widz nigdy by nie uwierzył, że coś takiego istnieje. Różne rzeczy ludzi śmieszą. Ale mnie nie bawi stand-up. To nie jest moje poczucie humoru.
Juliusz to postać zabawna na ekranie, ale w gruncie rzeczy jest on smutnym, rozżalonym człowiekiem. Czy trudno jest zagrać komizm smutkiem?
W moim wypadku bardzo, bo ciągnie mnie do tego, żeby coś nadgrywać. Moja twarz jest za bardzo plastyczna. Jeżeli ma być poważnie, to na mojej twarzy czasami jest inaczej. To jest coś, czego pewnie będę się uczyć całe życie. Mam nadzieję, że kiedyś to opanuję.
Stworzyłeś wspaniały duet z Janem Peszkiem. Jak się z nim pracowało?
Cudownie. To jest jeden z tych aktorów, którzy nic nie muszą nadgrywać, bo wszystko mają w oczach. I to jest jeden z tych aktorów, którzy zawsze przychodzą przygotowani na plan. Fajnie było stać naprzeciwko niego i przypomnieć sobie, jak w 1999 roku robiłem sobie z nim zdjęcie w Międzyzdrojach. Stał w szlafroku, miał włosy rozczochrane. Alek wtedy miał siedem lat, więc nie myślał, o tym, że będzie kiedyś kręcił "Juliusza", ale fajnie by było, gdyby jego tata podszedł do niego wtedy i powiedział mu: "Teraz w Międzyzdrojach stoi wybitny aktor, Jan Peszek, robi sobie zdjęcie z takim gówniarzem, Mecwaldowskim. Wyobraź sobie, że ty kiedyś będziesz ich reżyserować". Pewnie Alek by się klockami zadławił z wrażenia.
Czy myślisz, że Juliusz jest postacią, z którą może się utożsamiać pokolenie współczesnych 30-, 40-latków?
Myślę, że jednak więcej niż takich Julków jest ludzi zepsutych przez technologię. Wydaje mi się, że współczesnemu Juliuszowi trzeba by dać zamiast Doroty i przyjaciela, komórkę i zamknąć go w pokoju. Wiele jest osób skupionych głównie na telefonie czy laptopie. Albo się kiedyś obudzą, albo nie – przykra sprawa.
Nad czym teraz pracujesz?
Czekam na premierę "Ułaskawienia" Kolskiego, "The Coldest Game" Kośmickiego, "Pana T." Krzyształowicza i na Berlinale w przyszłym roku, zostanie tam pokazany "Love Europe", gdzie wcielam się w transseksualistę, i gdzie miałem zaszczyt po raz kolejny grać z Marianem Dziędzielem.
Mnóstwo pracy.
To się tak wydaje. Chciałbym mieć więcej ról, żeby się w tym aktorstwie zatracić. Czuję, że tego potrzebuję.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.