Wszyscy ludzie Russella Crowe’a
Najnowszy obraz Kevina Mcdonalda jest bezsprzecznie filmowym nawiązaniem do takich dzieł jak „Raport Pelikana”, „Trzy dni Kondora” czy „Wszyscy ludzie prezydenta”. Te dość oczywiste skojarzenia sugerują dobitnie, że „Stan gry” to obraz, który nie żeruje na najniższych instynktach, nie angażuje dużej ilości krwi i nie odwołuje się do przemocy rodem z „Teksańskiej masakry”. A w miejsce przemocy czy walk mamy mocno skomplikowane i niejasne relacje łączące głównych bohaterów. I to dzięki tym relacjom otrzymujemy zaskakujący obraz pełen napięcia i emocji.
Te ostatnie wzbudza też mało już atrakcyjny fizycznie Russell Crowe. Jego mocno zarysowane piersi w duecie z tłustymi włosami powodują, że nawet bardzo pamiętliwe fanki, obraz przystojnego Russella mają już bardzo mętny. Jednak dla „Stanu gry” taki image aktora, to tyle co piersi u striptizerki, a więc zaplecze konieczne, by brawurowo odegrać swoją rolę. I to właśnie uczynił Crowe w filmie Kevina Mcdonalda. Gra tu postać reportera starej daty, któremu w udziale przypadło rozwikłanie czy opisanie zagadki dotyczącej śmierci dwóch osób. Ta sprawa zaczyna łączyć się ze sprawą jego przyjaciela – kongresmana, Don Kichota komitetu nadzorującego wydatki na obronę. Temu bowiem w tajemniczych okolicznościach ginie kochanka i asystentka w jednym. Sprawy nagle się łączą, a bieg wydarzeń komplikuje.
To niezwykle intrygujące dzieło Mcdonalda jest filmową wariacją serialu emitowanego kilka lat temu w BBC. Reżyser przez to oskarżany jest o wtórność, a filmowi zarzuca się niespójność i nielogiczność. Ja bym jednak optowała za wypukleniem sporej zalety takiego zabiegu. Bo oto dzięki temu film dysponuje kilkoma punktami kulminacyjnymi, które z jednej strony łączą się, a z drugiej powodują komplikację wydarzeń, dając nam na końcu zaskakujące rozwiązanie. Owszem jest to momentami trochę kryminalna „Moda na sukces”, ale gdy zobaczymy zakończenie, zabawa w kotka i myszkę jest nam zupełnie rekompensowana.
„Stan gry” to, w najlepszym tego słowa znaczeniu, film niemodny. Nie ma pościgów, nie ma krwi, nie ma epatowania okrucieństwem. Jest to też bardzo wolno i spokojnie opowiedziana historia. Jedynym modnym elementem jest Ben Affleck, który zagrał co najwyżej przeciętnie, cały czas będąc w cieniu mistrza Russella Crowe’a. Twórcy filmu szczęśliwie nie sięgają też po nowinki ze świata techniki, przez co film bardzo mocno kojarzy się z dobrymi thrillerami z lat 70. Nie tylko jednak chęć sięgnięcia do tych korzeni jest powodem braku zaawansowanej techniki.
Jest bowiem „Stan gry” głosem w sprawie współczesnego dziennikarstwa. Obok wątku kryminalno- politycznego mamy do czynienia z dyskusją na temat kształtu nowoczesnych mediów. Reporter, grany przez Crowe’a, to przedstawiciel pokolenia starszego, nastawiony na rzetelność nosiciel misji i idei. Ale nie jest to szczęśliwie typ ostatniego sprawiedliwego, a raczej kogoś, kto zmęczony już trochę robi swoje. Jego przeciwieństwem jest Della Fryez, która właściwie poluje jedynie na informacje o ewentualnym romansie kongresmana z asystentką. Prowadzi politycznego bloga o zabarwieniu erotycznym i ideę czy misje ma gdzieś. Jego widzimy z notesem i raz jeden przed średniej klasy komputerem, ona w biegu po sensacje, nie rozstaje się z laptopem. To dwa skrajne typy dziennikarzy i dwa różne pokolenia, reprezentujące odległe od siebie wyobrażenie pracy reportera. Jest jeszcze redaktor naczelna (w tej roli mistrzyni drugiego planu Helen Mirren) rozbita między nowoczesnym, miałkim, byle jakim, ale technicznie zaawansowanym i
dochodowym dziennikarstwem, a tym staroświeckim i z finansowego punktu widzenia, odchodzącym na dalszy plan. Łatwo odgadnąć, że twórcy filmu opowiadają się za tym profesjonalnym i mało opłacalnym kształtem mediów, ale co ważne podkreślają ulotność tak internetowych wydań, jak i codziennych gazet.
„Stan gry” to pewnie jeden z ostatnich thrillerów, który wypina się na internetową rzeczywistość i gardzi zaawansowaną techniką. Wart obejrzenia, choćby z tego powodu.