Wycieczka w nieznane
Grupka znajomych wybiera się na weekend do oddalonego od cywilizacji domku, po czym spotyka ich coś baaardzo złego? Stara śpiewka, wszyscy znamy ten schemat... tylko że tym razem upiorny domek wyposażony jest w system najnowocześniejszych kamer i otoczony polem siłowym, a gdzieś w tajemniczym laboratorium ekipa w białych fartuchach zasiada za konsolą pełną kolorowych przycisków i nadzoruje całą imprezę. Cała gra przybiera niespodziewany kierunek...
Widzów do seansu „Domu...” ma zachęcać informacja, że „„Piła" była przy nim jedynie niewinną zabawą”. Takie porównanie może co poniektórych zdezorientować. Grupa docelowa tych filmów jest bowiem nieco inna. Piła to brutalny horror, nastawiony na epatowanie okrucieństwem i szokującymi widokami. „Dom...” - choć takich scen w nim nie brakuje – operuje na całkiem innym poziomie. Do utartego schematu gatunkowego wnosi ironię, groteskę i poczucie humoru okraszone kroplą baśniowości. Krew tryska chętnie i obficie, ale nie bezmyślnie; za to na pewno bezczelnie. Sposób prowadzenia scen jatki osiąga niekiedy poziom bliski finezji art housowego widowiska, jednocześnie wciąż pozostając silnie ukorzeniony w tradycji gore, chętnie eksploatowanej przez współczesne straszne filmy. A propos – mariaż pierwiastków komicznych i przerażających w „Domu...” to zupełnie inna klasa, niż kombinacje w „Strasznym filmie”. Producent Joss Whedon („Avengers”) i znany z „Project: Monster” reżyser Drew Goddard (nazwisko tak dobre, że aż niemożliwe!))
stworzyli film błyskotliwy, super-świadomy własnych gatunkowych ograniczeń i wygrywających każdy najmniejszy ich niuans.
Twórcy ze swadą igrają ze stereotypami na każdym możliwym poziomie. Bohaterowie to na pierwszy rzut oka grupka reprezentantów poszczególnych typów osobowych. Nic bardziej mylnego! Tu osiłek okazuje się inteligentem a głupek – wizjonerem. Autorzy błyskotliwie parodiują wykorzystywane bezmyślnie w horrorach chwyty, uwalniają cały horrorowy repertuar i mitologię i rewidują je. Do tego dochodzi wątek kontestacyjny – cała straszliwa zabawa to przecież jakaś tajemnicza, odgórnie sterowana gra. Można tu wyczuć krytykę systemu opartego na permanentnej inwigilacji, klasowych podziałach definiujących dystrybucję sił.
Dla „Domu...” nie ma innej przyszłości, niż blask, chwała i życie wieczne, przynależne kultowym filmom. Ze względu na inteligentny humor i mistrzowski scenariusz, uginający się pod ciężarem wspaniałych dialogów i sytuacji, trafia do tych, których zwykle horrory nie kuszą. Jednocześnie pozostaje wystarczająco straszny i - w całej swej wywrotowości – wierny regułom, by zadowolić fanów gatunku. Ja sama, choć zwykle na horrory nie chodzę, bo grozi mi to śmiercią na zawał serca, już teraz z niecierpliwością czekam na wydanie płytowe. Mam nadzieję, ze będzie ładne, bo w duchu przekory, patronującym temu przedsięwzięciu, zamierzam postawić je na honorowym miejscu: gdzieś między Antonionim a Hitchcockiem.