Za drzwiami kulturalnego domu
Dziesiątki wywiadów, interpretacji, wyjaśnień i sesji zdjęciowych ze strony twórców. Tyle samo recenzji, analiz i dociekań krytyków. Wszystkie utrzymane w tonie jak najbardziej pochwalnym, podkreślające wyczucie reżyserów, ich wyjątkową wrażliwość i umiejętność ukazywania małych-wielkich ludzkich dramatów.
Plac Zbawiciela od początku był bardzo dobrze przyjmowany przez widzów i przez krytykę filmową. Zaważył na tym temat? Doskonałość filmowej formy? Czy raczej miałkość innych produkcji, wobec których Plac Zbawiciela, chcąc nie chcąc, należy umieszczać? Plac Zbawiciela, rodzinna produkcja państwa Krauze, właśnie o rodzinie opowiada. O rodzinie i o „kulturalnym domu”.
Historia jakich wiele dookoła nas. Często może się realizować w wersji nieco złagodzonej, nie tak dramatycznej, ale oglądając film zastanawiamy się, dlaczego nikt wcześniej nie poruszył tego tematu? Młode małżeństwo, dwoje dzieci. Pierwsze z klasycznej „wpadki”, drugie też pewnie nie do końca planowane. Ona, Beata, dziewczyna ze wsi, rzuciła studia polonistyczne, bo zaszła w ciążę, teraz zajmuje się domem. On, Bartek, mąż i ojciec, pracuje, utrzymuje rodzinę. Czekają na mieszkanie, w które zainwestowała Teresa, matka chłopaka.
Nagły splot wypadków sprawia, że muszą wszyscy razem zamieszkać w małym mieszkanku Teresy przy Placu Zbawiciela. Właściwie nie wiadomo dlaczego sytuacja z minuty na minutę zaczyna się zagęszczać. Rosną wzajemne pretensje. Teresie najpierw przeszkadzają nie pozbierane zabawki, potem jej gorzkie i okrutne słowa ranią wszystkich coraz bardziej. Matka musi dźwigać na sobie odpowiedzialność za rodzinę syna, bo młodzi jedynie „bawią się w życie.”
W sytuacji kryzysowej reagują ucieczką (Bartek) lub otępieniem i całkowitym poddaniem (Beata). W Teresie wywołuje to agresję i frustrację. Zamiast łagodzić, wywołuje i zaognia konflikty. Czasem wydaje się być demonem, który pod płaszczykiem dobra skrywa najwyższe okrucieństwo. Do tragicznego finału... prowadzi wiele ścieżek. Samotność, poczucie zupełnego odrzucenia, brak oparcia w najbliższych, jak również bolesna konfrontacja z prawdziwym życiem, które dalekie jest od wyobrażeń bohaterów o szczęśliwej rodzinie, nowym domu i wspólnych wakacjach pod palmami. Pętla słów, wzajemnych urazów i rozczarowań precyzyjnie zaciska się na szyjach bohaterów.
Patrzymy na to jakby przez szparę, zaglądamy jednym okiem do ich mieszkania, które kryje w sobie trzy osoby, trzy oddzielne światy, choć ściśle ze sobą powiązane. Kamera śledzi je dokładnie, skupia się na twarzach, dotyka każdego detalu. Bliskie plany i „uważne” ujęcia sprawiają wrażenie reportażowości przedstawianych wydarzeń. Także naturalne, znakomite i słusznie nagrodzone w Gdyni aktorstwo, powoduje, że mamy wrażenie obcowania z historią „z życia wziętą.” Życie, które nadyma się emocjami jak balon, musi w końcu pęknąć. Tak samo pęka fabuła filmu.
Reportaż można zacząć odczytywać jak przypowieść. Motyw odkupienia, który pojawia się na końcu, bardzo dyskretnie, może nawet niezauważalnie, nadaje filmowi charakter bardziej uniwersalny. Jak echo pojawia się w głowie myśl, że „wszyscy jesteśmy Chrystusami”, myśl, przywołująca inny znakomity film. Plac Zbawiciela zdecydowanie broni się sam w sobie. Zastanawiam się tylko czy nie jest filmem zbyt chropowatym, bolesnym i trudnym, by przyjąć się za granicami Polski, tak jak np. Nikifor.
To chyba jednak pytanie do całego polskiego kina „depresyjnego”, które u nas nagradzane i chwalone, nigdzie indziej nie jest doceniane.