Zagraj to jeszcze raz, Sylwestrze

To zakrawało na żart. 60letni Sylwester Stallone postanowił powrócić do postaci, która dała mu sławę i zapewniła miejsce w historii kina. Po latach nieobecności najsłynniejszy bokser świata raz jeszcze wchodzi na ring. I znowu wygrywa.

Rocky Balboa, były mistrz świata jest obecnie właścicielem małej włoskiej knajpki, w której wieczorami zabawia gości anegdotkami z czasów swojej sportowej kariery. Ponieważ ta skończyła się już dawno, historyjki siłą rzeczy często się powtarzają (goście dopowiadają zakończenie za gospodarza).

Rocky ma syna, ale relacje nie układają się najlepiej. Młody pracuje (pajacuje?) jako makler, ale wydaje się, że prace dostał głównie z powodu znanego nazwiska. Po latach funkcjonowania na zasadzie „misia z Krupówek”, dawny mistrz dostaje niepowtarzalną szansę stoczenia jeszcze jednej walki – jak poradzi sobie tym razem?

Pytanie tylko z pozoru retoryczne. Stallone nie nakręcił bowiem, co wielu mu wróżyło, autoparodii, a raczej puścił oko do wiernych fanów serii (film powstał dokładnie 30 lat po pierwszym „Rockym”). Nie zabraknie więc tego na co wszyscy czekają – scen treningów, picia żółtek jaj, wbiegania na schody biblioteki Kongresu itd. Wszystko jednak ujęte w nawias autoironii. Podstarzały Rocky… trenuje pod okiem równie leciwych instruktorów. Opracowując strategię wykluczają kolejne warianty („nie stawiaj na sparring, masz zwapnienie kości” – mówi jeden z trenerów).

Oczywiście Stallone nie mógł odmówić sobie paru mocnych przemówień o godności, prawie do życia według uznawanych przez siebie zasad (kiczowata przemowa przed komisją, która odmawia mu odnowienia licencji boksera) i innych rzeczy przywodzących na myśl czasy beztroskiej wiary w amerykańskie mity. Kontruje to jednak od razu ironicznymi scenkami w stylu rozmowy miedzy Rockym a obecnym mistrzem świata Masonem Dixonem (Antonio Tarver). Podczas wymiany zdań młody mistrz rzuca mu: „Co to za tekst? Chyba z lat 80ch?” „Raczej z 70ch” – odpowiada Balboa.

Ważnym elementem każdego kolejnego filmu o kultowym bokserze jest oczywiście scena finalnej walki. Tu również Stallone nie szarżuje, nie robi z siebie ponadczasowego herosa. Skręcone w szybkim montażu, z użycie kilku rodzajów taśmy sceny ukazują zmęczonego życiem człowieka, który nie tyle chce wygrać, co raz jeszcze udowodnić sobie, że jest jeszcze jakoś przydatny. Bycie ikoną męczy, Rocky chce znowu stać się człowiekiem.

Jest to zresztą problem samego Sylwestra Stallone, który też od lat próbuje znaleźć sobie miejsce we współczesnym kinie. Najbardziej przejmujące w tym filmie jest to, co jak się wydaje, jest całkowicie poza reżyserskim zamysłem. Obserwowanie starego człowieka, przegranego mimo tak wielu sukcesów. Zwalista sylwetka reżysera/aktora, przeorana twarz, nieporadność w radzeniu sobie z bliskimi. Świadomość przegranej, która wyziera z każdego gestu. Stallone jest w tym absolutnie przekonujący (wspomnijmy zresztą choćby film „Copland”) Smutny epilog historii wielkiego herosa.

„Rocky Balboa” to zresztą nieostatni powrót do przeszłości jaki przygotował dla nas dawna gwiazda. Stallone przygotowuje właśnie czwartą część serii przygód pewnego kultowego komandosa. Już wkrótce dowiemy się jak z przemijaniem radzi sobie John Rambo.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)