Zakonnica z piekła rodem© Materiały prasowe

Zakonnica z piekła rodem

Artur Zaborski
25 października 2020

Karą za mówienie brzydkich słów było u niej jedzenie kawałków mydła. Lakieru z pomalowanych paznokci pozbywała się papierem ściernym. Za drobne przewinienia zmuszała do klęczenia na grochu. Siostra Bernadetta była umiłowana w Bogu i w sadyzmie.

Zabawa ze skakanką

Jej gabinet zdobiła przepastna gablota wypełniona najlepszymi okazami pasów, trzepaczek i prętów. Najbardziej wyeksponowany był kij. Miał dwa metry. Bernadetta wyjątkowo chętnie po niego sięgała. Lubiła się też bawić z dziećmi skakanką. Ale na swoich zasadach - lała nią jak opętana. Właściwie każdy przedmiot potrafiła przekształcić w narzędzie do bicia.

- Bernadetta potrafiła z żelazka kabel wyrwać. Z telewizora też. Taką miała siłę - wspomina Rafał.

Jej gabinet był komnatą tortur jak u pana Greya. Wychowankowie zawsze wiedzieli, co ich tam czeka. Już w drodze na dywanik płakali. Jeszcze nie dostali, a już bolało. A wyobraźni Bernadetcie nie brakowało. Zdobyła nawet rękawice bokserskie, w których okładała dzieci po twarzach. Wyposażona w pokaźny pęk kluczy lubiła nimi walnąć z impetem w głowę.

- Jak ktoś dostał takim kluczem, to miał guz na guzie. A jak coś się jej nie spodobało, to brała kij do przesuwania firanek i biła nim - mówi Magda i wspomina, że jak któraś z wychowanek nie chciała wstać, to Bernadetta za włosy wyciągała ją z łóżka. Sabina: - Widziałam, jak dziewczynie wyrwała pukiel włosów. Została łysa.

Przemoc fizyczna to jedynie preludium do tortur sadystycznej boromeuszki. Rafał: - Nie lubiłem tłustego mięsa, to siostra mi je do ust włożyła. Zwymiotowałem, to wymiociny musiałem zjeść.

Obraz
© Materiały prasowe

Horror dzieci z zabrzańskiego ośrodka ciągnął się latami, choć wielokrotnie zgłaszały, co dzieje się za murami ośrodka. - Społeczeństwo traktowało dzieci z bidula jako ludzi z pogranicza, margines. Kwestionowano to, co mówili, przez wiele lat oskarżano ich o konfabulacje. Byli w bardzo ciężkim położeniu - tłumaczy mi Kinga Płachecińska, reżyserka dokumentu "Dzieci siostry Bernadetty". Dowiadujemy się z niego o strategii boromeuszki, która pozwoliła jej na bezkarność.

Kiedy któryś w wychowanków pisnął słówko w szkole, nauczycielki dzwoniły do ośrodka, żeby zgłosić, co usłyszały. Gdy wychowanek wrócił do siebie po lekcjach, dostawał takie manto, żeby nigdy więcej nie przyszło mu to do głowy ponownie. A gdy Bernadetta pobiła kogoś zbyt mocno, złamała żebro albo posiniaczyła twarz, wtedy dzieciak przez kilka dni musiał zostać w domu.

Wiara w habit

Marysia: - Siostra rozwaliła mi głowę. Popchnęła mnie o kant. Przyjechała karetka. Musiałam skłamać, że to nie ona mi zrobiła.

Służby medyczne uwierzyły. Kiedy jeden z wychowanków nie wytrzymał i zażył paczkę leków psychotropowych, a Bernadetta powiedziała, że pomyliły mu się z cukierkami, lekarze też nie nabrali podejrzeń. Zakonnicy nikt nie podejrzewał o znęcanie się nad dziećmi, w czym zasługa habitu, który właściwie per se powoduje, że noszące go osoby uznaje się za dobre.

Poza tym boromeuszka bardzo się starała, żeby przez dzieci nie być postrzegana jako jedyny oprawca. Nakłaniała starszych wychowanków, żeby katowali młodszych. Odpowiedzialność za doznawane krzywda rozpraszała się. A gniew rozchodził się w wielu kierunkach.

Obraz
© Materiały prasowe

- Siostry zakonne mówiły starszym, żeby bić na gołe dupsko. Jak któryś odmówił, to zaraz się znalazł inny - mówi Daniel. - Ten, kto był niegrzeczny, dostawał lanie od starszych wychowanków wieszakiem, paskiem od spodni, ręką na gołe pośladki. One stały przy tym i mówiły: "On jest w waszych rękach. Róbcie z nim, co chcecie". - dodaje Karol.

Karol miał sześć lat, kiedy koledzy pierwszy raz go dotykali. Został zgwałcony przez wychowanków starszych o parę lat. Jak się bronił przed gwałtem albo przed patrzeniem, jak się masturbują, to go podduszali albo bili. - Jakbym się wrócił do tamtych czasów, to ciężko by z nimi było - mówi.

Opowieści, które zebrała Płachecińska, szokują. Reżyserka w rozmowie z WP przyznaje, że zdobycie zaufania wychowanków, długo jej zajęło.

- Nie było łatwo namówić ich na wywiady. W pewnym momencie straciłam wiarę, że w ogóle ktokolwiek coś mi opowie. Wychowankowie uciekają przed stygmatem dzieci z bidula. Mają gigantyczną potrzebę normalności. Kiedy ktoś kontaktuje się z nimi, bo wie, że były w zabrzańskim ośrodku, irytują się, bo nie chcą być z tym utożsamiani. Oni mają bardzo wyraźnie postawione granice. Ze względu na to, co przeszli, są niezwykle nieufni. Proces zdobywania zaufania był bardzo długi. Ale okazało się, że kiedy już się przede mną otworzyli, cieszyli się, bo było to dla nich bardzo katarktyczne i terapeutyczne.

Niektórzy mówią wprost do kamery, inni ukrywają twarz. Jedni zdradzają swoje personalia, inni posługują się pseudonimem. Poznajemy zindywidualizowane historie i dostajemy post scriptum do tego, na czym zazwyczaj opowieść o dzieciach siostry Bernadetty się kończy, czyli na tym, co przeżyło w ośrodku. Dzięki Płachecińskiej dowiadujemy się również, jak z tego wychodziły.

Płachecińska: - Oni mieli przez długi czas problem ze stygmatem ofiary, który był bardzo często wykorzystywany w mediach. Moją intencją było zdekodowanie tego i nadanie im ludzkiej twarzy. Całe ich życie jest manifestem wymierzonym w kierunku sióstr. Wielokrotnie słyszałam: "Popatrz, kto by pomyślał, że osoba, która słyszała w swoim kierunku tyle inwektyw i była utwierdzana w przekonaniu, że nic z niej nie wyrośnie, dzisiaj pracuje, ma rodzinę, patrzy na świat w optymistyczny sposób i dobrze sobie radzi". Dla mnie to też było ważne, żeby ten manifest odpowiednio wybrzmiał.

Unde malum

Pytanie, co się stało, że zakonnica dopuszczała się takiego okrucieństwa, zadają sobie nie tylko widzowie. Również byli wychowankowie potrzebowali sobie wytłumaczyć, dlaczego stali się ofiarami potwora. I ten wątek szokuje jeszcze bardziej niż opisy drastycznych przeżyć. Płachecińska pokazuje nam ludzi, którzy przeszli przez piekło, ale nie gotują go teraz innym. Przerwali krąg zła. Choć sami doświadczali najgorszych upodleń, dziś nie rozmyślają o zemście, nie krzywdzą.

- Życiorys każdego z wychowanków jest inny. Przechodzili przez różnego rodzaju wykolejenia - niektórzy uciekali w używki czy w przemoc. Dokonywali projekcji tego, co przeżyli. Ale w pewnym momencie następowała u nich introspekcja, która spowodowała, że zaczynali próbować rozumieć swoje oprawczynie - mówi reżyserka. - Nigdy bym się nie spodziewała, że z ich ust mogę usłyszeć, że tak naprawdę te zakonnice nie są temu winne, tylko system, w którym tkwiły, zjawisko, ale nie one personalnie, bo one też były ofiarami - dodaje.

Powszechnie znana jest obowiązująca w zakonach niepisana zasada wyznaczania konkretnych osób do zadań, których nie lubią, albo do których nie są predestynowane. Jeżeli zakonnica nie lubi gotować, to w ramach szlifowania siły charakteru czy osadzania się w łasce, jest delegowana do kuchni. W zabrzańskim ośrodku miało być podobnie. Większość zakonnic opiekujących się dziećmi nie miała ku temu żadnych predyspozycji. Miały nie znosić swojej pracy.

Obraz
© Materiały prasowe

Nie wszystkim wychowankom udało się ułożyć sobie życie. Tomasz Z. po wyjściu z ośrodka według wyroku sądu dopuścił się gwałtu i zabójstwa małego Mateuszka. To ta tragedia doprowadziła do wszczęcia w 2006 r. postępowania wokół zabrzańskiego ośrodka. Okazało się, że przez dekady pozostawał poza kontrolą instytucji państwowych. Płachecińska nie zgadza się jednak, żeby ograniczyć postrzeganie Tomasza Z. wyłącznie w kategorii sprawcy.

- Patrzenie na niego tylko jako na sprawcę nie oddaje jego sytuacji, bo jego postępowanie wzięło się z tego, co sam przeżył w dzieciństwie. W ostatecznym rozrachunku siostrze Bernadetcie też można współczuć. Też była ofiarą. To są naprawdę bardzo skomplikowane, złożone tematy - przekonuje reżyserka.

A niektórzy wychowankowie Bernadetty się z nią zgadzają.

- Bernadetta miała problemy sama z sobą. To było samoistne. Wybuch agresji nie był spowodowany złym zachowaniem dziecka, tylko z jej strony - ona prowokowała takie zachowanie, żeby mogła odreagować - mówi Sabina. A Rafał dodaje: - One same z sobą się męczyły. Były wszystkim: szwaczką, sprzątaczką, kucharką. One były dwie na trzydzieści dzieci.

Przemoc rodzi przemoc

W dokumencie rozmówcy Płachecińskiej wspominają, że system kar boromeuszka miała przejąć od poprzednich dyrektorek placówek. Rafał sugeruje nawet, że ona sama wręcz panicznie się ich bała. Wychowankowie podają ich imiona, ale producent, stacja CBS Reality - zapewne z obawy przed procesem - zdecydował się je wypikać.

Pada za to informacja, że już wcześniej za kadencji innych sióstr, w latach 70. i 80., dochodziło w ośrodku do molestowania. Nikt z tym nic nie zrobił, a sprawcy nie zostali ukarani. Może do tego dojść, tylko jeśli wychowankowie zdecydowaliby się na proces zbiorowy. Dokument Płachecińskiej może być wyraźnym krokiem w tym kierunku.

Mechanizm uwikłania w zło najlepiej obrazuje przykład siostry Franciszki, drugiej skazanej prawomocnym wyrokiem w 2011 r. przez Sąd Okręgowy w Gliwicach, który karę dwóch lat pozbawienia wolności wymierzył dyrektorce placówki, siostrze Bernadetcie. Ta druga przez lata unikała więzienia, co tłumaczyła wiekiem i złym stanem zdrowia. Dopiero w 2014 r. odbyła karę.

Gdy Franciszka przybyła do bidula, była życzliwą, ciepłą osobą, która przed pójściem spać, dawała dzieciom buziaki i robiła im na czołach znak krzyża palcem. Ale szybko się zmieniła.

- Jak nie chciałem odrabiać lekcji, to dostałem po buzi od siostry Franciszki - wspomina Karol. - Jak dostałem to płakałem, zdziwiłem się, że mnie uderzyła. Poczułem zdradę - dodaje mężczyzna przekonany, że Franciszka musiała się dostosować do reguł, które narzuciła Bernadetta.

Kinga Płachecińska znana jest z zainteresowania epigenetyką, nauką zajmującą się tematem dziedziczenia traumy i szeroko rozumianego zła. To właśnie przez wzgląd na to zwrócił się do niej producent Michał Trocki i zaproponował jej pracę nad "Dziećmi siostry Bernadetty".

- Tutaj ten mechanizm był bardzo widoczny, ale wychowankowie potrafili go przerwać - mówi reżyserka.

Pytam, czy jej zdaniem wychowankowie przekażą to, co przeżyli, następnemu pokoleniu?

- Nie mogę za to ręczyć, ale wydaje mi się, że nie. Wychowankowie, których poznałam, mają ogromny szacunek dla innych i pokorę wobec tego, co im się przydarza. Dostałam od nich lekcję, że można traumę przekuć w coś dobrego. Czekam, aż zaczną mówić o tym głośno i pomagać innym, do czego ich zachęcam. Wykonali już pierwszy krok poprzez udział w tym dokumencie - słyszę w odpowiedzi.

Byli wychowankowie zabrzańskiego ośrodka wyrośli na rodziców, żony, mężów. Pracują w różnych branżach. Jeden z nich chce zająć się dziećmi, które wychodzą z takich miejsc, jak bidul siostry Bernadetty, gdzie doświadczają molestowania i przemocy. Płachecińska pyta go, co by powiedział sobie z tamtego okresu.

- Dziękuję ci, że się nie zabiłeś - słyszy w odpowiedzi.

Wszystkie wypowiedzi wychowanków pochodzą z dokumentu Kingi Płachecińskiej "Dzieci siostry Bernadetty" (premiera na CBS Reality 26 i 27 października o 22:00). Wykorzystałem je za zgodą stacji CBS Reality pod imionami, jakie pojawiają się na ekranie.

Źródło artykułu:WP Film
Komentarze (361)