Żałobę można przepracować tylko z udziałem innych ludzi
"Nick zmienił się zasadniczo, ale to nie znaczy, że zatracił się w rozpaczy. Myślę, że tragedia sprawiła, że stał się silniejszy, znalazł w sobie więcej spokoju niż kiedyś" – mówi WP Andrew Dominik. Znakomity australijski reżyser, autor "This Much I Know To Be True" poświęconego życiu i twórczości Nicka Cave’a.
11.05.2022 | aktual.: 11.05.2022 12:51
Mateusz Demski: Jak to się stało, że w ogóle poznałeś Nicka Cave’a?
Andrew Dominik: Miałem dwadzieścia lat. To dość zabawny zbieg okoliczności – połączyła nas dziewczyna, matka mojego dziecka. Nick kiedyś był jej chłopakiem. W takiej sytuacji trudno było się z nim polubić, ale potem sprawy potoczyły się swoimi torami, a my zbliżyliśmy się i stał się moim przyjacielem. Oczywiście już wcześniej wiedziałem, kim był Nick Cave. Ciągnęła się za nim sława "Jezusa z Melbourne". Ludzie z miasta żywili do niego najróżniejsze uczucia – kochali go, nienawidzili, zazdrościli. Dla wielu był symbolem banity.
Czy powiedziałbyś, że ważną częścią twojego życia była wtedy jego muzyka?
Od zawsze słucham Nicka, to wyposażenie na całe życie. Ukształtował mnie, miał wpływ na moją wrażliwość, mój charakter.
Nick stał się twoim przyjacielem, inspiracją, ale również partnerem w pracy.
Nasza współpraca zaczęła się przy "Zabójstwie Jesse'ego Jamesa…". Szukałem kogoś do epizodycznej roli grajka w saloonie. Pomyślałem sobie: świetnie pasowałby Nick. Zgodził się bez wahania, ale zapytał też, czy mógłby napisać muzykę do filmu. Tak się zaczęło. Potem Nick wielokrotnie podrzucał mi różne pomysły, ale nasze twórcze drogi przecięły się dopiero przy "One More Time with Feeling".
Żałoba jest głównym tematem tego filmu. To opowieść o artyście, który szuka sposobu, aby przetrwać trudne chwile i odzyskać spokój. Nick, niedługo po śmierci syna, zaproponował ci zrobienie tego filmu.
Tak, sam z tym do mnie przyszedł. Szukał sposobu na poradzenie sobie z prasą. Po nagłym odejściu Arthura postanowił dokończyć album "Skeleton Tree". Wiedział, że przy promocji pytań nie będzie końca. Nie czuł się na siłach, by stanąć przed dziennikarzami i opowiadać publicznie o żałobie. Rozmowa ze mną była dla niego strefą komfortu, ufamy sobie na tyle, że nie unikamy intymnych tematów. Taką mamy umowę – jeden do drugiego może przyjść z każdą dosłownie sprawą.
Na to nie byłeś chyba przygotowany.
Nikt nie był. Nicka ta sytuacja przerosła. Całe życie uważał się za osobę, która radzi sobie z uczuciami. Zawsze, gdy dostawał kopniaka od losu, potrafił napisać tekst, w którym opisywał własne przeżycia,. Tworzył z nich uniwersalne historie, na które później mógł spojrzeć z boku. To doświadczenie nie było takie samo. Nick w poczuciu bezradności po wypadku Arthura rzucił się w wir pracy, ale tym razem nie zadziałało.
Nie myślałeś nigdy o tym, że tym filmem naruszasz jego prywatność?
Miałem sporo tego rodzaju dylematów. Czy nie posuwam się za daleko i nie wyzyskuję jego tragedii? Gdzie kończy się przeżywanie żałoby, a zaczyna pornografia cierpienia? Przez cały czas miałem wrażenie, że się wtrącam, ale jednocześnie czułem wobec niego obowiązek. Przyjaciel to ktoś, kto pozwala sobie pomóc w najtrudniejszych chwilach. A Nick właśnie tego oczekiwał. Nie chciałem jednak zmuszać go do ekshibicjonistycznych wyznań, naruszać granicy intymności w stylu Barbary Walters. Nie rejestrowałem łez. Czekałem aż będzie gotów sam powiedzieć coś autentycznego o żałobie. Miał kontrolę nad ostateczną wersją filmu, mógł wyciąć każde słowo, czego ostatecznie nie zrobił. Komfort zapewniała mu też forma. Film był pozbawiony klasycznej narracji, składał się ze skrawków rozmów i skupiał się na muzyce – na pierwszy plan wysunęliśmy sesję nagraniową "Skeleton Tree". Aby to podkreślić, kręciliśmy w czerni i bieli. Miał być to obraz czysty, oszczędny.
Czy według ciebie tragedia go odmieniła?
To zmieniło jego życie. Nick też zmienił się zasadniczo, ale to nie znaczy, że zatracił się w rozpaczy. Myślę, że tragedia sprawiła, że stał się silniejszy. Nick ma w sobie więcej spokoju niż kiedyś, ma też większą zdolność do przeżywania cierpienia. Zrozumiał, że żałobę można przepracować tylko z udziałem innych ludzi, otwierając serce przed nimi. Pokazała mu to trasa koncertowa, podczas której otrzymał dużo troski i wsparcia od ludzi. "One More Time with Feeling" był opowieścią o człowieku, który spojrzał w najgłębszą otchłań. Ten drugi film pokazuje go w innym miejscu. Nick zrobił krok naprzód, zdołał się uzdrowić.
"This Much I Know To Be True" ma w sobie więcej światła, można wyczuć, że wraca do siebie. Świetnie pokazuje to scena, w której Nick siada przed komputerem i koresponduje z fanami. Tuż po śmierci Arthura założył "The Red Hand Files" – stronę internetową, przez którą można wysłać do niego list, zadać najbardziej osobiste i szczere pytanie. Tematów tabu nie ma, on zawsze odpowiada.
Mieszkałem z nim przez pewien czas w Los Angeles. To był ten ważny moment, kiedy pochłonęło go "The Red Hand Files". Zdecydowanie bardziej był tym zainteresowany niż pisaniem muzyki. Ludzie pytali go tam o wszystko: czasem zadawali mu pytania osobiste, innym razem sami szukali porady, pocieszenia. Kompletnie go to pochłonęło, do tego stopnia, że na przestrzeni kilku dni czytał mi tuzin wariantów odpowiedzi na jedno pytanie. Wtedy zrozumiałem, że znalazł w tym formę uzdrowienia, ale postanowił też oddać się dla innych. Nick to cholernie odpowiedzialna osoba, troszczy się o ludzi wokół siebie. Kocha fanów. Najbardziej w świecie kocha jednak rodzinę, chce utrzymać ją razem.
Ten film powstał w czasie lockdownu.
Nick traktował pandemię w sposób symboliczny – sam ciągle jeszcze mierzył się z żałobą po śmierci Arthura, aż tu nagle cały świat ogarnął rodzaj masowej żałoby. Ratunku znowu szukał w muzyce. Kiedy odwołano trasy koncertowe, pandemia okazała się okresem intensywnej pracy. Dużo czasu spędzał w samotności, w izolacji pisał nowe teksty. Gdy spotkał się z Warrenem Ellisem, zaczęli spontanicznie komponować do tych słów. Trzy ostatnie płyty, które razem zrobili, to efekt eksperymentu, swobodnie płynącej improwizacji. Nick nie miał konkretnego i logicznego planu – czytał na głos strzępy notatek do mikrofonu, Warren zaczynał mu przygrywać, a potem wyławiali z tego utwory. "Carnage" to tajemnicza płyta, również dla Nicka. On sam do końca nie rozumie żywiołu, z jakiego ta muzyka się zrodziła.
Niektórzy twierdzą, że osadzona jest w atmosferze zbliżającej się w niedalekiej przyszłości apokalipsy.
Tak, ale jednocześnie Nick twierdzi, że ta katastrofa wcale nie oznacza końca – doświadczamy jej codziennie, na poziomie osobistym, ale wiąże się to ze zdolnością do podnoszenia się z kolan. Kiedy ludzie pytali go o kontekst pandemii wpisany w "Carnage", odpowiadał, że nie uważa, by wirus był czymś dobrym, ale być może dzięki tej próbie staniemy się lepszymi ludźmi. Nie interesuje go robienie muzyki, która pozostawiałyby bez nadziei. Wektor tej sztuki zawsze skierowany jest do góry, zawsze jest szansa na lepsze jutro.
Warren Ellis, czyli spiritus movens zespołu The Bad Seeds, to drugi bohater filmu. Jak myślisz, kim byłby dzisiaj Nick bez najbliższego kompana?
Na pewno byłby kimś innym, ale pamiętajmy, że Nick Cave istniał przed Warrenem Ellisem. I na odwrót. Widzisz napis na przodzie mojej koszulki: "Everything's Fucked". To tytuł utworu zespołu Dirty Three, założonego przez Warrena. To był najlepszy, obok The Bad Seeds, zespół w Australii. Nagle doszło do spotkania ich liderów, do starcia genialnych osobowości, jakby dwie substancje chemiczne weszły w kontakt: nastąpiła reakcja i obie uległy zmianie. "Ghosteen" to moim zdaniem najlepszy album The Bad Seeds. Naprawdę się nie zdarza, by muzycy, którzy mają na karku sześćdziesiątkę, byli zdolni nagrać dzieło życia.
A zarazem album tak różny od tego, co do tej pory robili.
The Bad Seeds są w ciągłej fazie ewolucji. Każdy ich album jest inny, jak gdyby za każdym stał inny zespół. Po części wynika to z tego, że sam Nick ciągle się zmienia. Spójrz tylko na jego dorobek – nagrywał w różnych stylach, zawsze szukał sposobu na przekroczenie tego, co dotąd robił. Nick ma obsesję na punkcie odkrywania nowych brzmień, spontanicznych zrywów, to właśnie dlatego tak często zmieniał muzyków. Większość z nich to rozumiała, jak choćby Rowland S. Howard, współtwórca The Boys Next Door i The Birthday Party. Nick przyszedł do niego pewnego dnia i powiedział, że nie będzie mógł więcej wykonywać jego utworów, że chce zrobić coś swojego. Rowland przyjął to ze spokojem, ale fani się wściekli. To jak z Davidem Bowiem, któremu zarzucano, że porzucił Micka Ronsona jakoś po "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars". A co z faktem, że dzięki tej rozłące Bowie poznał Lou Reeda, Iggy’ego Popa i stworzył siebie na nowo?
Fanom, wiadomo, nigdy nie dogodzisz.
Według mnie fani Nicka dzielą się na dwie grupy. Tych starych, którzy najbardziej kochają albumy z czasów swojej młodości i przestali go słuchać, kiedy zaczął nagrywać rzeczy bardziej liryczne. I tych nowych, którzy nie słyszeli o The Birthday Party i nie znają "From Her to Eternity". Wydaje im się, że każdy album Nicka brzmi tak subtelnie jak "Ghosteen" (śmiech).
A ty, do których się zaliczasz?
Prawdę mówiąc, kupuję wszystko, czego Nick i Warren się dotkną. A już szczególnie jak piszą coś specjalnie dla mnie (śmiech).
No właśnie – podobno pracują nad ścieżką dźwiękową do twojego nowego i pierwszego od dziesięciu lat filmu fabularnego, który opowie o życiu Marilyn Monroe.
To również jest intuicyjny, zmysłowy proces. Jak dotąd dostałem od nich jakieś sześć godzin muzyki – montuję do tego konkretne sceny, bardzo zależy mi na graniu relacją obrazu i dźwięku. Szczególnie w proces zaangażowany jest Warren. Kilka miesięcy żył w Paryżu, miał czas, żeby zobaczyć wszystkie materiały z planu i ułożyć coś pasującego do tej historii.
Od wielu lat mówi się o tym filmie.
Niektóre projekty porzuca się po dwóch, trzech latach, kiedy zaczynają się schody. "Blonde" towarzyszy mi od dwunastu lat. Nigdy wcześniej tak bardzo mi nie zależało.
Skąd się to bierze?
Życie Marilyn, opisane przez Joyce Carol Oates w książce "Blondynka", to gotowa opowieść filmowa. Nie chodzi bynajmniej o wizerunek, z którym wszyscy się opatrzyliśmy. Pod nim kryją się mniej znane znaczenia. Zależy mi na tym, by mój film różnił się od znanych przedstawień. U mnie Marilyn, to dziewczyna przeklęta, stracona, której nikt nie był w stanie zrozumieć. Na zewnątrz seksbomba, najbardziej uwielbiana kobieta świata. Pod spodem niekochane, niepewne siebie i odepchnięte przez matkę dziecko, które dźwigało zbyt wiele złych wspomnień i zostało przepuszczone przez hollywoodzką maszynkę do mięsa. Świetnie zdaję sobie sprawę z tego, że to film trudny, bardzo wymagający. Jak życie tej samotnej dziewczyny, które dalekie było od bajki z wielkiego ekranu.
15-letni syn Nicka Cave'a - Arthur - zginął w 2015 roku spadając z klifu w Brighton. 31-letni Jethro Lazenby, jego drugi syn, zmarł 9 maja 2022 roku. Przyczyna śmierci na razie nie jest znana.
Andrew Dominik – australijski reżyser i scenarzysta. Debiutował filmem "Chopper" (2000), opartym na życiorysie seryjnego mordercy Marka Brandona Reeda. Przełomem w jego karierze było "Zabójstwa Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda" (2007). Kręcił również dokumenty, czego efektem są filmy "One More Time with Feeling" (2016) i "This Much I Know To Be True" (2022), poświęcone twórczości Nicka Cave’a. W tym roku premierę będzie miał jego nowy film fabularny "Blonde" o życiu Marilyn Monroe.