„Zimna wojna” zachwyca i boli. Widzieliśmy nowy film Pawlikowskiego
Jurorzy w Cannes i pierwsi widzowie nie mylili się ani trochę: „Zimna wojna” Pawła Pawlikowskiego to jeden z najmocniejszych i najbardziej poruszających polskich filmów ostatnich lat.
Warszawskie pokazy prasowe filmów, które niedługo mają wejść na ekrany, mają zwykle dość podobny charakter: na widowni zasiada kilkanaście osób, atmosfera jest raczej luźna, a przyjęcie filmu - godne krytyków, którzy widzieli już wszystko: co najmniej zdystansowane, często chłodne. Po niezbyt udanych scenach rozlega się nawet nie tyle śmiech, ale wręcz pełen złośliwej satysfakcji rechot.
Tym razem było jednak zupełnie inaczej: podczas jednego z pierwszych polskich pokazów najnowszego filmu Pawła Pawlikowskiego „Zimna wojna” w jednym z warszawskich kin sala wypełniona była do ostatniego miejsca, w powietrzu wisiała zaskakująco podniosła atmosfera wielkiego oczekiwania, a kiedy zgasło światło, zapadła absolutna cisza. Rzadko kiedy krytycy przyjmują film z taką atencją i takimi nadziejami.
Miłość w rytmie ludowych przyśpiewek
„Zimna wojna” to w gruncie rzeczy bardzo prosta historia miłosna. Bohaterami scenariusza, który reżyser pisał razem ze zmarłym prawie rok temu pisarzem Januszem Głowackim, są kochankowie, którzy przez wiele lat to przybliżają się do siebie, to oddalają.
Kiedy są blisko, okazuje się, że ich uczucie spala się w banałach codzienności i wykoleja się na prostych sprawach: takich, że trzeba zarabiać pieniądze, chodzić do pracy, spotykać się z innymi ludźmi. Kiedy jednak nie są ze sobą, ich życie nagle staje się zupełnie puste, pozbawione sensu i kolorów - widać to doskonale nie tylko dlatego, że film jest czarno-biały.
Autorzy oparli tę opowieść na kanwie prawdziwej historii zespołu ludowego pieśni i tańca Mazowsze, który pod koniec lat 40. powstał za sprawą zarządzenia komunistycznych władz. Grupa zgromadziła młodych ludzi z wsi i siół z całego kraju, którzy zamieszkali w dawnym szlacheckim dworku i ćwiczyli choreografie i piosenki oparte na motywach ludowych. Po kilku latach zespół zaczął występować w całej Polsce i zagranicą, odnosząc wielkie sukcesy.
W filmie Pawlikowskiego miłość wybucha między dyrektorem artystycznym fikcyjnego zespołu o podobnej do Mazowsza historii a jedną z młodych artystek. Jego gra Tomasz Kot, który jest w bardzo umiejętny sposób wycofany i stonowany, w jego kochankę, silną, zdeterminowaną, wyemancypowaną o wiele bardziej, niż pozwalała na to epoka, wciela się Joanna Kulig. Jej emocjonalne rozbuchanie jest znakomitym kontrapunktem powściągliwej ekspresji mężczyzny, z którym żyć nie potrafi, ale bez którego żyć nie jest w stanie.
Losy ich miłości wpisane są na dodatek bardzo mocno w wielką historię: kolejne etapy ich zbliżania się do siebie i oddalania w jakiś sposób rezonują z fazami romansu Polski z komunizmem. Zamknięte granice i żelazna kurtyna stają się symboliczną linią rozdzielającą kochanków. Bogaty, wolny Zachód jest rajem, w którym trudno jednak jest im się odnaleźć.
Mistrzowski minimalizm
Pawlikowski, który za "Zimną wojnę" zdobył w Cannes nagrodę za najlepsza reżyserię, pokazuje, że jest wielkim mistrzem ekranowej lapidarności, powstrzymywania się i powściągliwości. Swoją opowieść kreśli bardzo delikatnymi pociągnięciami filmowego pędzla, tak jakby tylko szkicował, zarysowywał kontury, zaznaczał lekko kształty. Okazuje się prawdziwym ekspertem redukcji: wycina z materii filmu wszystko, co nie jest niezbędne, żeby historia była spójna i jasna. Nie zostawia ani jednego elementu, który byłby tylko dodatkowym, niepotrzebnym ornamentem.
Historia opowiedziana jest w „Zimnej wojnie” po mistrzowsku: Pawlikowski wyraźnie zaznacza kolejne punkty zwrotne, umiejętnie posługuje się symbolami i synekdochami, znakomicie gra aluzjami. W jego filmie nie ma charakterystycznego dla wielu współczesnych fabuł filmowych wielokrotnego powtarzania tego samego: najpierw bohaterowie coś robią, potem mówią o tym, że to robią, a na koniec jeszcze reżyser pokazuje jakiś symbol tego, że coś zrobili. W „Zimnej wojnie” nie ma śladu filmowego przegadania. Do pokazania ogromnych zmian w życiu bohaterów, pociągających za sobą poważne konsekwencje, reżyserowi wystarczy jeden wyrazisty gest czy grymas. Do wyrażenia całego bagażu psychologiczno-społecznego ich poczynań, a na dodatek - ich politycznego tła - wystarczy mu komentarz w postaci kolejnych wykonań tej samej piosenki, podawanej w zupełnie innych aranżacjach.
Zdania, które bolą
Ogromną siłą „Zimnej wojny” są lakoniczne dialogi. Przez to, że są tak nieliczne i skromne, każde z wypowiedzianych zdań waży tonę. Rozmowy między bohaterami sprowadzone są bardzo często do wymiany kilku zdań, czasem to tylko jedno pytanie i bolesna odpowiedź. Każda z nich uderza w widza z ogromną siłą. Sugestywność kolejnych scen jest tak wielka, że nie sposób nie wejść na poziom ogromnej empatii z bohaterami. I natychmiast wyobrazić sobie, co samemu poczułoby się słysząc takie słowa od kogoś, kogo się kocha bez pamięci. Ten mechanizm, którym Pawlikowski posługuje się z imponującą skutecznością, sprawia, że oglądanie „Zimnej wojny” jest doświadczeniem niezwykłym, wykraczającym poza to, czego zwykle doznaje się w sali kinowej. Utożsamienie z bohaterami i budzenie własnych wspomnień z sytuacji podobnych do tych, w których oni się znaleźli, powodują, że oglądanie tego filmu w zupełnie niezwykły sposób działa na emocje.