Zmarnowana opowieść
Wyraźnie widać, że „Zimowa opowieść” to pierwszy film w reżyserskiej karierze Akivy Goldsmana – tyle jest tu niedociągnięć. Co boli tym bardziej, że pierwowzór – jest to ekranizacja powieści Marka Helprina – był wdzięczny, sprawiający wręcz wrażenie „nie do popsucia”.
17.02.2014 12:01
Mamy tu podzieloną na dwie części opowieść trwającą ponad sto lat. Peter Lake jest bardzo uzdolnionym złodziejem, który postanawia opuścić gang Pearly’ego Soamesa. Ten z kolei chce go za to zabić. Nieoczekiwanie stawką w tym pojedynku będzie umierająca Beverly Penn, w której Peter Lake zakocha się bez pamięci.
„Zimowa opowieść” przeznaczona jest głównie dla osób, dla których przede wszystkim liczy się strona wizualna filmu. Ta jest bez zarzutu. Dużym plusem jest chociażby bardzo oszczędne korzystanie z efektów specjalnych. Film Goldsmana jest momentami po prostu piękny. Są sceny, gdzie sama kombinacja obrazów, światła i muzyki daje sporą, niezależną od innych aspektów, przyjemność.
Szkoda tylko, że w parze z opakowaniem nie idzie treść. Książka Helprina jest bardzo długa, wiadome więc było, że cięcia będą nieodzowne. Skracać też trzeba jednak umieć, a Goldsman, doświadczony w końcu scenarzysta, wyraźnie tutaj poległ. Całość zrobiona jest trochę bez ładu i składu, przypomina bardziej kolaż najważniejszych – i przy okazji najbardziej schematycznych – epizodów. Również lekkość i bajkowość, z którą została napisana książka tutaj zostaje przykryta hollywoodzką sztampą, która najbardziej daje o sobie znać w patetycznych i często oczywistych dialogach. Niewiele pomaga odrobina humoru i ironii, z którą twórcy traktują wątek walki dobra ze złem. Tym bardziej, że nie jest całkowicie pewne, że taki był zamiar – możliwe, że sceny z tym związane w zamierzeniu reżysera nie miały tak wyglądać. Należy również uprzedzić, że miłośnicy akcji nie znajdą jej u Goldsmana zbyt wiele. „Zimowa opowieść” ma bardzo wolne, celebracyjne tempo i, prawdę mówiąc, momentami dłuży się niemiłosiernie.
Mając taki materiał aktorzy, z jednym wyraźnym wyjątkiem, niewiele mogli zrobić. Colin Farrell jest w swojej roli nijaki, prezentuje w zasadzie dwie miny na krzyż, a jego historia ani ziębi, ani grzeje. Russell Crowe z kolei chwilami jest szalenie nierówny – błyskawicznie potrafi przejść od charyzmy i wywoływania niepokoju do szalonych szarż, które bardziej śmieszą niż straszą. Na drugim planie dobrze radzi sobie dawno nie oglądany przeze mnie William Hurt, dobrym i zabawnym pomysłem jest również obsada roli Szatana. Kto go gra nie zdradzę, bo to całkiem miła niespodzianka. Wspomnianym wyjątkiem jest zaś Jessica Brown Findlay. Jej Beverly jest nie tylko piękna, lecz przede wszystkim najbardziej żywa z całego towarzystwa (co jest pewną ironią, skoro jest umierająca). Każde zaś wejście aktorki jest bezbłędne. Moim zdaniem to prawdziwa rewelacja – dla niej warto jest „Zimową opowieść” obejrzeć.
Film Akity Goldsmana nie jest więc całkowicie nieudany. Chciałoby się jednak, żeby temat podjął ktoś znacznie bardziej doświadczony, kto uniknąłby wielu mielizn, na których utknął debiutant. Tak się jednak nie stało, czego efektem jest poczucie zmarnowanej szansy. Jędrzej Dudkiewicz