Zabrakło bitwy stalingradzkiej
Jedna z moich pierwszych reminiscencji z dzieciństwa wiąże się z zakurzonym, ogromnym pudłem ze szklanym, wypukłym ekranem i starymi radzieckimi filmami wojennymi, namiętnie prezentowanymi w telewizji przed 1989 rokiem. Nie pamiętam konkretnych tytułów, pamiętam złych Niemców, gloryfikowanych czerwonoarmistów, patos przejawiający się m.in. w scenach, w których Sowieci pędzą z bagnetami i okrzykami „Uuuurrraaa!!!” na ustach.
To traumatyczne wspomnienie wróciło podczas seansu „Stalingradu” Fiodora Bondarczuka.
Bondarczuk chciał w pojedynczym obrazie połączyć wiele rzeczy – na poziomie narracyjnym i estetycznym: dynamiczną akcję, narracje z dwóch frontów, historię miłosną, efektowne sceny batalistyczne i zwolnione tempo rodem z „Matrixa”. W filmie jest wszystko, nie ma w zasadzie meritum – bitwy stalingradzkiej.