David Ayer i Max Landis od dawna nie mają dobrej prasy. Pierwszemu dostało się, cokolwiek słusznie, za bałaganiarskie "Suicide Squad” (miał się wtedy poczuć, jakby "poderżnięto mu gardziel”), a drugi swoje scenariusze niezmordowanie reklamuje z godną pozazdroszczenia pewnością siebie, nierozważnie pompując nadymany już do granic możliwości balonik. Dlatego niemałej odwagi - nierozwagi? - wymagać musiało od Netflixa powierzenie temu duetowi pieczy nad swoim pierwszym blockbusterem, filmem zrealizowanym za grube miliony na potrzeby platformy streamingowej, do odtwarzania na domowym ekranie czy rzutniku.