Akademia koszmaru
Są różne typy złych filmów. Niektóre są słabe, ale widzi się w nich potencjał i chciałoby się, żeby były lepsze. Są produkcje tak złe, że aż dobre, przy których można się nieźle pośmiać. Są też takie, które są koszmarnie złe i człowiek ma ochotę wydrapać sobie po nich oczy, byleby nigdy więcej nie spotkało go nic podobnego. „Akademia wampirów” należy do tej ostatniej kategorii.
Rose i Lissa to najlepsze przyjaciółki, przy okazji złączone więzią, dzięki której ta pierwsza może czasem widzieć oczami drugiej. Rose musi także chronić Lissę, bo ta jest księżniczką Moroi. Moroi to śmiertelne i sympatyczne wampiry, a Dhampiry, do których należy Rose, to połączenie wampira i człowieka, którego zadaniem jest ochrona Moroi. Cała rzecz dzieje się zaś w tytułowej akademii wampirów, która okaże się siedliskiem śmierdzącego zła.
Prawda jest taka, że najchętniej skończyłbym tę recenzję na tych kilku zdaniach wstępu, ale jakoś trzeba uargumentować zaprezentowane stanowisko. Zacznijmy od fabuły, która adresowana może być chyba tylko do nastolatek rozpoczynających naukę w gimnazjum. Nie wiem tylko po co tworzyć konkurencję dla „Zmierzchu”, do którego jest tu kilka, przynajmniej teoretycznie, żartobliwych odniesień. W każdym razie po obejrzeniu „Akademii wampirów” na swój sposób zacząłem doceniać to, co wymyśliła Stephenie Meyer, a to spore osiągnięcie. Historia jest tak bzdurna i nudna, że po maksymalnie trzydziestu minutach ma się ochotę zasnąć, do tego końcowy „niespodziewany” obrót wydarzeń prawdopodobnie przewidziałoby trzyletnie dziecko. Nie pomagają też dialogi, w zamyśle zabawne i luźne, w praktyce okropnie drętwe – po niektórych kwestiach do wydrapanych oczu dołączą zapewne odcięte uszy.
Do ogólnego poziomu żenady dostosowują się też aktorzy. Do młodzieży nie można mieć większych pretensji, bo nikt się po nich raczej nie spodziewa zniewalających ról. Nie wiem za to co, tu robi Gabriel Byrne, od którego bardziej drewniana jest chyba tylko Olga Kurylenko, ale ona przynajmniej jest ładna. Naprawdę przykro jest patrzeć na Byrne’a, tym bardziej, że jeszcze niedawno można go było obejrzeć w porządnej roli w „Wikingach”.
Dalsze znęcanie się nad filmem w, hmm, „reżyserii” Marka Watersa nie ma chyba sensu. Oczywiście moje podejście może wynikać z tego, że nie jestem wspomnianą gimnazjalistką. Mam jednak wrażenie, że nawet one mogą poczuć się zawiedzione.