Trwa ładowanie...
19-01-2007 09:48

Anna Cieślak: Małgosia to ja

Anna Cieślak: Małgosia to jaŹródło: (c)MTL Maxfilm, fot. Shark
d32qjzp
d32qjzp

Justyna Tawicka: Aniu, masz 26 lat, w zasadzie tyle, ile Twoja bohaterka - Małgosia, którą grasz w najnowszej komedii romantycznej: "Dlaczego Nie!". Czy można powiedzieć, że jej dylematy są Twoimi?

Anna Cieślak: Nie ma postaci, w które bym się wcielała, a które nie byłyby mną. Tak więc Małgosia jest Anią, Ania zaś - Małgosią. Ta ostatnia natomiast z pewnością nie jest i nigdy nie była dla mnie jedynie "papierową" postacią ze scenariusza. Oczywiście została wykreowana na potrzeby fikcyjnej historii, ale jednak zbudowana na bazie mojej wrażliwości, moich prawdziwych emocji, spojrzenia na świat, nieraz też - buntu. Tak więc, Gośka od początku stała mi się bardzo bliska - jesteśmy przecież prawie na tym samym etapie życia. Pamiętam pierwsze czytanie scenariusza, pierwsze zetknięcie się z jej światem. Czytaliśmy tekst wspólnie z reżyserem Ryszardem Zatorskim i Maćkiem Zakościelnym - filmowym Janem. W trakcie pracy czułam jak momentami moja postać chce mi się wymknąć, a przy innej okazji, doskonale się "kondensuje". Później przyszedł czas na przymiarki kostiumu; wtedy poczułam, że świadomość budowania mojej postaci staje się coraz bardziej przejrzysta, klarowna. A kiedy już skończyliśmy zdjęcia do
"Dlaczego Nie!", dopiero wtedy poczułam, że naprawdę się znamy. I że dopiero teraz mogłabym zagrać Gośkę tak, jak trzeba (śmiech).

J.T.: Jaka więc jest "Twoja" Gośka?

A.C.: Nie uznaje pustych słów, które nie niosą za sobą żadnych znaczeń. Słowa, które dziś są powszechnie traktowane jak cel sam w sobie, wypowiadane są przez nią z lekkim sarkazmem. Jeśli więc "sukces", to poparty talentem, pracą. Jeśli „kariera”, to jako możliwość realizowania własnych marzeń. Tutaj znów pojawia się punkt styczny ze mną - Anią. Można powiedzieć, że ponieważ dużo pracuję, mam już określoną pozycję, jakiś dorobek, sporo ról. Mimo młodego wieku zdążyłam już poznać specyfikę pracy w teatrze, filmie, serialu... i kiedy tak o tym myślę, łapię się na tym, że tak naprawdę nie wiem, kiedy to się stało. Mimo wszystko - zupełnie nie uznaję w swoim kontekście słowa "sukces". To wszystko stawało się bowiem "obok", "mimochodem" , "bocznym dopływem", podczas gdy ja byłam skoncentrowana na głównym nurcie: spełnianiu swoich aktorskich marzeń. A Gośka? Jest w niej jakaś prawdziwość: czystość, naturalność, wiara w ludzi, absolutne przekonanie, że zawsze należy mówić prawdę. Ponadto, w tym wszystkim jest -
w dobrym tego słowa znaczeniu - naiwna; wierzy, że można przejść przez życie bez budowania wokół siebie ochronnego pancerza. Z drugiej jednak strony jest w niej głęboko ukryty "pazur": całkiem sporo młodzieńczego buntu i przekory; Gośka ma siłę mówić "dość", "nie wiem", "nie rozumiem". Nie odpuszcza, zawsze jest na 100 procent. Potrafi także być silna: powiedzieć "nie", kiedy wszyscy kiwają głowami. Marzy o tym, aby wreszcie rozwinąć skrzydła, spełnić się; potrzebuje człowieka, który ją zauważy i stworzy szansę na "pierwszy lot".

J.T.: W "Dlaczego Nie!" Twoja bohaterka postanawia zrealizować życiowy plan A. Jego gorszy odpowiednik: plan B, nie leży w sferze jej zainteresowań. Z góry uznaje go za porażkę... Ale czy plan B naprawdę jest taki zły? Może to platforma do wielkiego skoku?

A.C.: Gosia jeszcze nie wie, że czasem trzeba przeżyć całe życie, by wrócić do punktu wyjścia, z którego kiedyś się "uciekało". Miałam osiemnaście lat, gdy wyjeżdżałam w "świat" z mojego rodzinnego domu w Szczecinie. Od moich rodziców usłyszałam wtedy dokładnie te same słowa co Małgosia. I dokładnie tak samo na nie zareagowałam. Gdzieś tam czekało na mnie nowe życie, które pachniało przygodą. Było mi do tego wszystkiego spieszno. Wtedy jeszcze nie czułam co oznacza poczucie, że gdzieś tam mam "wewnętrzną" bazę, korzenie - dom. Sztuka życia to sztuka wyboru. Sztuka wyboru to sztuka rezygnacji. Zarówno więc Gośka, jak i ja wybrałyśmy podróż w nieznane. To, co nas czekało, oznaczało równanie z co najmniej jedną niewiadomą. Obydwie jednak na tamtym etapie wiedziałyśmy, że chcemy znaleźć swoją pasję, swoją miłość.

d32qjzp

J.T.: Czy jednak Ty, jako Ania, dałabyś wiarę, że taka miłość jak z filmu istnieje naprawdę?

A.C.: Tak, wierzę w takie uczucie. Zauważ, że zarówno Gosia jak i Jan, zbliżali się do siebie bardzo ostrożnie, powoli. Dawali sobie czas na oswojenie się ze sobą. Nie do końca wiedzieli czym jest ich znajomość. Tym bardziej więc to, co się między nimi zrodziło, było jasne, czyste. I dla obojga równie zaskakujące. Bardzo kibicuję związkowi Małgosi i Jana. Zwłaszcza, że tych dwoje połączyła naprawdę głęboka więź. Nie kokietowali się wzajemnie, nie uwodzili. Wręcz przeciwnie: na tej samej drodze spotkały się dwie identyczne wręcz natury. Paradoksalnie jednak, jakby bojąc się do tego przyznać, obydwoje zachowywali się nieraz dziecinnie, przewrotnie, wręcz - buńczucznie, niczym „dwoje na huśtawce”. Nieświadomie szukali siebie nawzajem, nie mówiąc: „Masz być mój/moja”, bo - chcę!”. Wiadomo przecież, że chcieć to jedno, ale w tym „chceniu” najważniejsze jest, aby się starać. Nasza relacja na planie swoim charakterem przypominała, tak naturalną w przyrodzie, symbiozę. Oczywiście wraz z Maćkiem Zakościenym
„graliśmy” miłość, ale co do jej sposobu ukazania musieliśmy porozumieć się naprawdę. Musieliśmy także utrzymywać w ryzach temperamenty naszych filmowych bohaterów, aby nadawać ich relacji właściwe proporcje, aby akcenty rozkładały się równomiernie, lecz utrzymywały rodzące się między nimi napięcie. Ich początkowa relacja przypomina mi mój pierwszy w życiu pocałunek: przedszkolny „cmok” w policzek. Pierwsza fascynacja, pierwszy wstyd... Małgosia i Jan bowiem, choć wcześniej poznali smak innych związków, w zasadzie kochali po raz pierwszy. J.T.: Jak przedstawia się historia pokazana w „Dlaczego Nie!” widziana oczyma Małgosi?

A.C.: To opowieść o poszukiwaniu swojego planu A - zarówno w miłości, jak i w planach na życie. O uwodzonych i uwodzących... Jan na przykład to zdecydowanie typ „uwodzony”. Otaczające go kobiety natomiast są już gotowe na miłość. Wydaje mi się nawet, że o każdym z bohaterów tej opowieści można byłoby zrobić odrębny film. Każdy z nich szuka miłości: Renata, Dawid, Małgosia, Jan... Każde jednak ma zupełnie inne wyobrażenia co do tego uczucia, inne oczekiwania, inne nadzieje... Ale z całą pewnością, elementem wspólnym, łącznikiem, spoiwem ich wszystkich - tak bardzo się od siebie różniących - jest właśnie miłość. Nie fascynacja, ale chęć przeżycia czegoś głębszego, co zostanie, kiedy wygaśnie już pierwszy płomień.

J.T.: Aniu, a czym dla Ciebie jest miłość?

A.C.: Chyba tym samym, czym jest też dla mojej bohaterki, Małgosi. Przede wszystkim jest ciężką pracą. Wspólnym pokonywaniem problemów; szacunkiem dla koronkowości naszych psychik. Otwartymi oczami, czujnymi uszami; jest nieustającą sinusoidą, która wrasta w ciebie jak kod DNA. Niekończącym się łańcuchem, do którego czas dokłada kolejne ogniwa. Poświęceniem i odpowiedzialnością. Przyjaźnią, która różni się od miłości w zasadzie jedynie brakiem pewnych magicznych chromosomów... Uważam też, że aby mężczyzna mógł być prawdziwym mężczyzną, musi mieć przy sobie odpowiednią kobietę, która tego mężczyznę w nim widzi. Powinien być cierpliwy - oczywiście do pewnych granic. Powinien posiąść skomplikowaną umiejętność przykręcania kontaktu i równocześnie - znaleźć czas na długą rozmowę. Który potrafi sprawić, że kobieta czuje się przy nim jak... kobieta.

J.T.: A ideał związku?

A.C.: To chęć ciągłego uczenia się siebie. Przez całe życie, każdego dnia. Nie można w nim szarżować czyimś uczuciem, dopuszczać emocji, które mogą spowodować, że miłość „popęka”. Albo, jeśli takowe już się pojawiają, przekuwać je na plusy. Zazdrość, na przykład - o ile nie jest chorobliwa, potrafi dodać uczuciom smaku. Pozwala określić własne granice. W związku powinna więc oznaczać „podleganie pod czyjś teren”. W mężczyznach zawsze imponowała mi odwaga, poczucie walki o swoje, zdolność do ryzyka i umiejętność podejmowania decyzji - bycia przysłowiową „głową rodziny”. Ale i tak... tą głową kręci szyja (śmiech). Wtedy dopiero jest szansa, aby wszystko się udało.

d32qjzp

J.T.: Gdyby przyszło Ci określić relację „Ania i świat” i znaleźć w niej miejsce na zdefiniowanie tego, co może oznaczać „copyright na wszystko”...?

A.C.: ...uznałabym ją za uzupełnienie innej relacji: „Ania ze sobą”. Nie jestem do końca „Alicją z drugiej strony lustra”, choć z pewnością mam swoją „drugą lustrzaną stronę” - prywatny Kosmos. To, co w obydwu tych relacjach mnie określa, to moje priorytety, grzechy i grzeszki, kalendarz, cele, wolny czas, marzenia; także pewna drabina dążeń, nonkonformizm. Nie lubię określać siebie samej, ponieważ - będąc wrogiem kategoryzacji - niejako z góry nakładam wówczas na siebie pewne ograniczenia. To tak jak ze słowami, które padają w jednej ze scen w „Dlaczego Nie!”: „mieć copyright na wszystko”... a ja nie jestem do końca przekonana, czy taki „patent” naprawdę istnieje. Mam dopiero 26 lat i kwestia ta bardziej pozostaje dla mnie jeszcze w sferze pytań niż odpowiedzi. Pytanie też, co to „wszystko” miałoby oznaczać. Na razie koncentruję się na sprawach najważniejszych i najprostszych, najpiękniejszych przyjemnościach jakimi są: rodzina, bliscy, przyjaciele, małe szczęścia, takie jak naleśniki mojej mamy,
spokojny sen, uśmiech... Myślę, że na każdym etapie, znajdujemy inne „wszystko”...

J.T.: Może kiedyś będzie ono dla ciebie oznaczać to samo, co dla Twojej filmowej „rywalki” - Renaty, w której postać wcieliła się Małgosia Kożuchowska?

A.C.: Nie sądzę. Chciałabym akceptować słowo „sukces” w znaczeniu odmiennym od jego dzisiejszego znaczenia: wyścig, pęd. Od gwiazd na przykład, kiedyś „czegoś” się wymagało. Za to jednak, dawało im się szansę „bycia gwiazdą”. Dziś z tego znaczenia zostało jedynie poczucie, że wolno od nich „wymagać”. Stąd więc, moje skojarzenia ze słowem „gwiazda”: pęd, egoizm, maskowanie prawdziwego siebie, brak wyczucia, poszanowania czasu, upokarzanie siebie i innych oraz oszukiwaniem siebie dla potrzeby dążenia do celu zwanego „sukcesem”. Dlatego dzisiaj żadnego z tych słów nie cenię. Co więcej, wywołują we mnie awersję. Poza tym, przez cały czas brzmią w moich uszach słowa Jana Peszka: „Jeśli chcesz koniecznie zarobić pieniądze, z pewnością ci się nie uda. Jeśli jednak zaczniesz robić to, co naprawdę kochasz - przyjdą same”.

J.T.: Wspomniałaś jednego z największych polskich aktorów. Masz swoich mistrzów?

A.C.: Krakowska PWST dala mi "klosz", z "Małego Księcia" rodem. Można było jednak albo pod nim zwiędnąć, albo rozkwitnąć. Mnie - na szczęście - przydarzyło się to drugie. Później przyszedł czas na prawdziwy "egzamin z życia", który musiałam zdać przed... życiem. Tak się więc dziwnie składa, że moi mistrzowie są równocześnie moimi „zmorami”. (śmiech) Oczywiście, „zmorami” z przymrużeniem oka. Jednym z przykładów może być chociażby moja wspaniała profesor - Anna Polony, która podczas mojego kolejnego, bo trzeciego już podejścia do egzaminu na PWST, w ostatnich minutach jego trwania powiedziała: „Powiedz te Śluby Panieńskie tak, żebym nie wyszła z tej sali”. Zaczęłam. Zmieniałam intonację, modelowałam timbre głosu, przedstawiałam cała sinusoidę nastrojów: od śmiechu po płacz... nagle widzę: Anna Polony wstaje i nieubłaganie zaczyna zbliżać się do drzwi. W odpowiedzi jeszcze mocniej „pogłębiam” moją sinusoidę. Na nic. Anna Polony podchodzi do wyjścia. Dotyka dłonią klamki. W tej sekundzie coś się ze mną
stało. Jednym susem byłam tuż przy niej. Szarpnęłam za rąbek jej spódnicy, chwyciłam za ramiona i... mocno posadziłam na krześle. „Siadaj! I słuchaj!” - powiedziałam. I... zdałam egzamin. J.T.: Co starasz się przejąć do swoich mistrzów?

A.C.: Różne rzeczy; zwłaszcza dlatego, że mają oni różne „pochodzenie”. Krzysztof Gosztyła na przykład, który na warsztatach rozkochał mnie w słowie i „nauczył” Norwida; pełna kobiecości, delikatności, miłości i fascynacji, Dorota Seida. Wreszcie, czysty jak dziecko i jak dziecko ciekawy świata: Krystian Lupa, dla którego mądrości byłam na studiach jak papier ścierny - nie rozumiałam. Jego nauki musiały trafić na swój czas - i dopiero teraz do mnie wracają. Ryszard Zatorski, który - jako jedyny - potrafił wydobyć ze mnie "czystostan": promienistość, jasność, radość i światło. Który zaryzykował i „spotkał” się ze mną w zupełnie inny, nowy sposób: przełamał schemat „Ani Cieślak z widocznym cierpieniem w jej dużych oczach”. Poza tym, jestem całkowicie zauroczona talentem Maryl Streep, Emily Watson, Anny Dymnej, Mai Komorowskiej, Joanny Szczepkowskiej, Teresy Budzisz - Krzyżanowskiej, Marii Pakulnis i wspomnianej już - Anny Polony. Ale moimi mistrzami są także moi rodzice...

d32qjzp

J.T.: ... którzy „ułatwili” Ci debiut sceniczny...?

A.C.: (Śmiech). Tak, to szczera prawda. Chodziłam wówczas do przedszkola. Rodzice, a właściwie moja mama, która ma niezliczone talenty, z nadmiaru zajęć niestety nie zdążyła uszyć dla mnie kostiumu... bałwanka. Musiałam więc stanąć przed „publicznością” w białych, prążkowanych rajstopach, kryjąc się za wyciętą z papieru postacią przypominającą śniegowego ludka. Miałam wówczas cztery lata i - jak na mój wiek - byłam wyjątkowo przejęta „dramaturgią” swojej roli (śmiech). Wraz z moją przyjaciółką - również Anią - stałyśmy na scenie naszego przedszkola i starałyśmy ukryć przed oczyma widzów wychodzące spod naszych „kostiumów” te nieszczęsne białe, prążkowane rajstopy. Ania jednak była w lepszej, od mojej, sytuacji. Jej mama przygotowała na tę okoliczność białe papierowe kulki, które nieco ratowały sytuację. W pewnej chwili, gdy mój kostium krępował mnie tak, iż nie potrafiłam należycie skupić się na mojej roli, Ania zrobiła coś nieoczekiwanego: oddała mi swoje papierowe kule! To się nazywa przyjaźń! Po
skończonym występie mój debiut aktorski zaowocował natomiast pseudonimem scenicznym: „Bulba”.

J.T.: Dziś Ania Cieślak ma twarz anioła, z drzemiącym pod skórą chochlikiem... Masz jakąś wadę, którą jednocześnie mogłabyś przedstawić jako zaletę?

A.C.: Twarz anioła? Ależ „Bulba” wciąż istnieje! (śmiech). Co więcej - ma się dobrze, chociaż gołym okiem zupełnie jej nie widać! Do dziś przecież moim największym grzechem jest nieumiarkowanie w jedzeniu!(śmiech) A tak serio: podczas zdjęć do „Dlaczego Nie!” zarówno reżyser (Ryszard Zatorski - przyp. red.) jak i Maciek Zakościelny regularnie mi powtarzali: „Nie myśl o wszystkich, zacznij się wreszcie skupiać nad samą sobą”. To właśnie moja przypadłość: wyczulenie na emocje drugiego człowieka. Niektórzy powiedzą, że to zaleta, ale u mnie balansuje dość niebezpiecznie i może ocierać się już o wadę; potrafię w tej trosce o bliźniego dość mocno przesadzić !(śmiech) Ale trudno by mi było żyć bez takiej empatii.

J.T.: Bez czego więc w największym stopniu nie potrafiłabyś się obejść?

A.C.: Bez ciszy. Zupełnie nie jestem osobą klubową. Do niedawna nie czułam nawet potrzeby posiadania telewizora. Kiedy nie potrafię usłyszeć własnych myśli w obrębie jednego metra, gdy otacza mnie tłum ludzi i muzyka zagłusza wszystko co jest dokoła, czuję się jak na obcej planecie, w obcej skórze. Jestem w pełni sobą tylko wtedy, gdy mogę siebie usłyszeć. Dlatego unikam takich „inwazyjnych” miejsc. Czasem nawet przychodzi mi ochota na tzw. Ciszę Bezwzględną: siedzieć w domu, czytać książki, spać, myśleć.. Oczywiście, zdarzają się chwile, kiedy wraz z przyjaciółmi wybieramy się na imprezę, ale wówczas z założenia wiem, że nie po to, aby na niej rozmawiać, tylko słuchać muzyki, tańczyć. Jednak nawet wówczas pozostaję w kręgu ludzi w jakimś sensie do mnie podobnych.

d32qjzp

J.T.: Nie czujesz się czasem „nadwrażliwcem”?

A.C.: Ależ ja właśnie nim jestem ! Dlatego też, każdy stres zaklinam w kwiat. Odkąd zaczęłam uczyć się japońskiej sztuki origami, odkryłam, że tworzenie kwiatów z papieru pozwala mi łatwiej wyrzucić z siebie niepotrzebne emocje. A nie jest to łatwe. Podobnie jak moja postać z "Na dobre i na złe" - anestezjolog Alicja, spotykam się z różnymi "przypadkami klinicznymi" i nieraz przeprowadzam operacje na swoich emocjach jak na otwartym organizmie. Wszystko bowiem odczuwam mocniej, „bardziej.” Wszelkie decyzje, które podejmuję, muszą wypływać ze mnie. Inaczej czuję pod skórą wewnętrzny bunt i rozedrganie. Z drugiej jednak strony, ludzie „z innej bajki”, całkiem mi obcy - nie są w stanie mnie dotknąć. Za to wystarczy krytyczne spojrzenie kogoś bliskiego na moją pracę i - ziemia przestaje być kulą! (śmiech) Nie potrafię wtedy do końca panować nad swoimi emocjami. Muszę dać wyraz mojemu sprzeciwowi - zrzucić go z siebie, wyjaśnić, wyczyścić. Wtrącam więc swoje „veto”, które brzmi wówczas raczej jak gwałtowny
ekstrawertyczny „protest song”. Natomiast jeśli chodzi o ochronę siebie, własnej ciszy, własnych myśli - jestem wręcz introwertykiem. Z biegiem czasu zresztą zauważyłam w sobie pewien paradoks: po pierwsze - składam się z samych sprzeczności, po drugie - właśnie ta zmienna, jest moją „stałą”, moim constans.

J.T.: Jednak właśnie ta „zmienna” pozwala Ci chyba na pokazanie wielu swoich twarzy: Marioli w „Masz na imię Justine”, Tesi Kluger („Karol, człowiek, który został papieżem”)... Przedstawiony tam strach ma wiele odmian. Jak wejść w niego niczym w poszarpaną czarną suknię – i się w niej nie zaplątać?

A.C.: To prawda... A strach, o który pytasz - ta czarna długa poszarpana suknia - to trudny mrok. I z pewnością trzeba być odpowiednio przygotowanym, aby móc wejść w niego „bezkarnie”. Staram się myśleć zdrowo i często powtarzać sobie: „To tylko moja praca”. Ale w podtekście zaraz pobrzmiewa: „To aż moja praca”. Oczywiście, nie mogę powiedzieć, że nic mnie to nie kosztuje, że potrafię odciąć się od swojej postaci linią demarkacyjną... zawsze „wchodzę” w to, co robię na 100 %. Jednak dominującym uczuciem jest to, że Ania Cieślak jest przede wszystkim Anią Cieślak, żyje tu i teraz. W kinie, teatrze przeżywam „fikcyjne” emocje, rozstania, powroty... w życiu, muszę więc podwójnie uważać, aby wciąż mieć świadomość tego, że tutaj nie spada kurtyna, nie ma dubli, nie rozlegają się oklaski. Są za to prawdziwi ludzi i ich prawdziwe emocje, których nie mogę zaniedbać. Narzucam więc sobie pewien rodzaj „realnej dyscypliny”. Myślę więc, że ta moja czarna suknia została skrojona na moją miarę, że się w niej nie
zgubię, nie rozedrę obcasem, nie potknę. J.T.: Ponoć usłyszałaś kiedyś, że „Na scenie, w dziewczynie o delikatnej twarzy i dużych oczach nie jest interesujące to, kiedy się śmieje, tylko kiedy cierpi i płacze”...

A.C.: Faktycznie, jest w tym pewien schemat, z którym nie raz usiłowałam walczyć. To tak, jak w przypadku Anny Dymnej, która - kiedy po porodzie i zmianie swojej fizis wróciła do teatru, Kazimierz Kutz powiedział ”wreszcie widać, co ty w sobie masz!”. Wcześniej była za piękna, za eteryczna, by ktoś usłyszał ten wewnętrzny głos, który pchał ją w stronę ról trudnych, wymagających, gorzkich - „prawdziwych”. Kiedy zagrała rolę alkoholiczki - Małgorzaty, w filmie „Tylko strach”, była nie do poznania. Ania Dymna, śliczna dziewczyna, która zachwycała swoją urodą i wdziękiem w „Doktorze Wilczurze” czy „Samych swoich”, była przy jej Małgorzacie tak piękna, że aż jednoznaczna. W moim przypadku: „Ani o dużych cierpiących i uduchowionych oczach”, tym, który pierwszy powiedział: „dość” - był Ryszard Zatorski. Powierzając mi rolę Małgosi w „Dlaczego Nie!” - złamał schemat - pozwolił mi na przedstawienie siebie samej.

d32qjzp

J.T.: Do tej pory nie znaliśmy więc prawdziwej Ciebie?

A.C.: Nie do końca. Kiedy wychodzi się ze szkoły teatralnej, ma się emocje rozgrzane do czerwoności. Gotowość do „skakania” po największych emocjonalnych ekstremach. Tymczasem najtrudniej jest zagrać wielkie emocje w lekki sposób. Celowo więc broniłam się przed przyjęciem podziału ma „uśmiech” i „łzę”. Na granie ról tragicznych i ról komediowych. Ale - jak dotąd - nikt nie szukał we mnie światła, beztroski, radości... potrzeby wyrażania emocji uśmiechem - również tym wewnętrznym, umiejętności „zarażania” innych silną dobrą energią. Chęci szukania, a nie „filtrowania zasobów wewnętrznych” na jednym tylko poziomie... Dlatego też uważam, że rola Gośki jest jak dotąd moją najtrudniejszą, bo musiałam zagrać „Anię Cieślak o dobrym samopoczuciu”. Wybudować w sobie światło, nawet mimo różnych wewnętrznych rozterek, przybrać, jak pisał Stanisławski - pozycję „kota”: uśpionej koncentracji , kontrolowanego uśpienia. Tak więc śmiało mogę powiedzieć, że Małgosia to ja.

J.T.: Co, Twoim zdaniem, jest najpiękniejszego i zarazem najtrudniejszego w tej aktorskiej magii: początek, rozwinięcie, zakończenie?

A.C.: Prawda. Umiejętność otwierania odpowiednich „szuflad” w swojej głowie. Ukazywanie, a nie „odgrywanie” siebie w takiej, czy inne roli. Droga, którą pokonuję, a która przynosi mi całkiem nowe przeżycia, nowe emocje, nowe twarze. Jest najpiękniejszym aktorskim przeżyciem, ale równocześnie i przeżyciem najtrudniejszym, ponieważ są to równocześnie pożegnania i powroty. Przez długi czas nosisz w sobie tak wiele ze swoich postaci. I nagle - koniec. Przychodzą następne i musisz pożegnać się z tymi, które, choć nadal w Tobie żyją, są już „zaprzeszłe”. Zawsze jednak mogę do nich wrócić, mając jednak świadomość tego, że to nie one powinny utrzymywać mnie na poziomie rzeczywistości, tylko właśnie - moja do nich droga.

J.T.: Co jest więc w tej pracy anielskie, a co: straszy „diabłem”?

A.C.: Anioł to przestrzenie, które w sobie odnajduję, co do których nie miałam pojęcia, że w ogóle istnieją. A diabeł? Chęć zatrzymania tego uczucia na zawsze...

d32qjzp

J.T.: W „Dlaczego Nie!” mówisz, że ktoś, kto udaje kogoś, kim nie jest, nie może mieć czystych intencji - czy tym „diabłem” nie jest właśnie udawanie?

A.C.: „Udawanie” to aktorska choroba zawodowa, jednak nie w powszechnym tego słowa znaczeniu. Grając w różnych produkcjach, spektaklach, filmach, siłą rzeczy zatraca się „instynkt ulicy”. W „naszym” aktorskim świecie wszystko dzieje się szybciej: przechodzimy taki przyspieszony kurs relacji międzyludzkich. Ponadto, ponieważ gramy na „własnych instrumentach”, musimy jak najszybciej je do siebie dostroić, pokazać całą gamę dźwięków. Tymczasem w „prawdziwym świecie” to, co my przeżywamy w okamgnieniu, rozkłada się nieraz na lata. Tak więc nie jest to „udawanie”, ponieważ jesteśmy w tym prawdziwi; to raczej jakiś „zwyczaj plemienny”. (uśmiech)

J.T.: Czy jest tam miejsce na asertywność?

A.C.: Powiem na swoim przykładzie: wciąż jej się uczę. Jestem typem „do ludzi i dla ludzi”, każda odmowa przychodzi mi z ogromnym trudem. Zaczynam „kręcić” i zapętlam się do tego stopnia, że ani ta osoba, która usiłuje mnie do czegoś namówić, ani już nawet ja sama nie mamy pojęcia o czym tak naprawdę rozmawiamy. Walczę więc z moim „mataczeniem” i od pewnego czasu staram się mówić „wprost”. W sytuacjach bardziej newralgicznych, staram się chociażby wysyłać impulsy. Ale asertywność to trudna sprawa. I trudne słowo...! (śmiech)

J.T.: A gdyby przyszło Ci naszkicować swój portret: co składałoby się na Annę C.?

A.C.: W kontury Anny C. włożyłabym: bilety PKP relacji: Kraków - Warszawa. Bałagan w szafie, niezapłacone rachunki, pogubione klucze... i nieodwzajemnioną miłość do śpiewania. (śmiech)

J.T.: Zaraz, zaraz - a autoportret Ani „po drugiej, lustrzanej stronie”?

A.C.: Moja cisza, papierowe kwiaty origami i takie zwykłe – polne, najlepiej całe - bukiety. I dużo maków jak u Moneta. Zapach wiatru, szum trzciny, pachnące świeczki, pomarańcze, ale także pytanie: kiedy się zatrzymam w tym biegu...

d32qjzp
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d32qjzp