Austin Butler zagrał Elvisa Presleya. Najważniejsze w budowaniu roli było wspomnienie umierającej mamy
"Elvis" Baza Luhrmanna to jeden z najbardziej oczekiwanych filmów tego sezonu. Po przedpremierowych pokazach zbiera mieszane recenzje, ale nikt nie podważa kreacji Austina Butlera. Według "Vanity Fair" aktor jest tak hipnotyzujący, że "topi każdy obiektyw kamery, w który patrzy, a widza rozwala na kawałki".
W ostatnim show Jimmy'ego Fallona Butler wyznał, że największym wyzwaniem było dla niego pokazać Elvisa jako zwykłego śmiertelnika, a nie boga. A bardzo łatwo wpaść jest w tę pułapkę, jeśli bezrefleksyjnie przyjmuje się efektowne klisze, które rządzą popkulturą. Jedną z najsłynniejszych stworzył John Lennon, kiedy oznajmił światu: "Before Elvis there was nothing" (przed Elvisem nie było nic).
Austin Butler musial znaleźć klucz do człowieczeństwa Elvisa. Studiując jego życie rodzinne i emocjonalne skupił się na traumie Króla, związanej ze śmiercią matki, Gladys Love.
- Elvis miał wtedy 23 lata. Czyli tyle samo, ile ja, kiedy odchodziła moja mama. I kiedy to odkryłem, to jakbym zderzył się z pociągiem towarowym. Poczułem jego rozpacz i żal. Dzięki temu mogłem go uczłowieczyć - wspominał Austin.
Lori Butler zmarła na raka w 2014 r. Austin traktował ją nie tylko jak matkę i opiekunkę, ale również jak osobistą superbohaterkę. Po rozmowach z żoną Elvisa, Priscillą, aktor uświadomił sobie, że taka sama więź łączyła Presleya z jego mamą. I to przyniosło owoce. Jak stwierdził magazyn "Time Out", Butler tak mocno stopił się ze swoją postacią, że "już w pierwszych kadrach filmu ma się wrażenie, jakby było się świadkiem narodzin dwóch gwiazd jednocześnie".
Czy Austin i Elvis to jedno? Przekonamy się o tym już w najbliższy piątek (24 lipca), kiedy "Elvis" pojawi się w polskich kinach