Bajland; gdzieś między Brechtem a de Sicą
Wszyscy wiedzieli, że Dederko, po bezprecedensowym sukcesie swego dokumentu o Amway'u WITAJCIE W ŻYCIU (nic tak nie podwyższa smaku, jak owoc zakazany, a to jest owoc zakazany NR 1) szykuje fabułę o wyborach prezydenckich nacelowaną na właściwy czas. Gdyby festiwal był trochę później, jak w poprzednich latach, byłoby jeszcze lepiej.
Jeśli publiczność sądziła, że będą to przez 90 minut nieustające race humoru, jak w PÓŁ SERIO, bo tak się zapowiadało po pełnym jurności i werwy początku, to musiała się rozczarować. Ja się nie rozczarowałem, Dederko jest w porządku, prowadząc nas przez smutny świat, w którym chorzy na "wadzę" politycy są notorycznymi kłamcami, bo taka jest ich profesja. Jego fuks, Rydel (Wojciech Pszoniak)
, mówi prawdę, bądź milczy i odwraca się tyłem do telewizora. Są tu oczywiste zbieżności z Tymińskim, ale nie on jest ulubionym bohaterem Dederki. Prędzej Brecht, z jego nienawiścią do kapitalizmu i próbą pokazania, że na to, by się do tego przystosować, trzeba w sobie hodować złego człowieka. I to właśnie czyni następca Rydla, Józef (wyrazista aluzja do biblijnego sługi faraona), czyli Olaf Lubaszenko. Początkowe plansze "Oddam ukradzione Prezydent 2000) zostają na końcu przedarte na pół, jako obietnice bez pokrycia, a koczujący bezdomni nie pojadą na miotłach do nieba, jak w CUDZIE W MEDIOLANIE.
Piękna przypowieść, a jakże prawdziwa!