Biały tort, czarna zemsta
Każdy film Quentina Tarantino to osobne, oryginalne dzieło sztuki, choć zawsze i nie bez powodu zestawiane jest ono z poprzednimi dziełami pop-ironisty; na ich tle wydaje się bardziej soczyste.
Nie inaczej jest ze znakomitym „Django“ (2012). Z jednej strony to pierwszy wyraźnie nostalgiczny film Tarantino; z drugiej to kolejna satyryczna opowieść twórcy zaangażowanego w wywracanie na nice snów, historii i mitologii – jak dobrze wiemy – nie tylko amerykańskich. Nie tylko do trzech własnych produkcji nawiązuje też Tarantino, ale niezmiennie z nimi „Django” kojarzy mi się najbardziej. Oglądam go niczym spaghetti-westernową syntezę „Jackie Brown” (1997) i „Bękartów wojny” (2009) unurzaną w sosie przyrządzonym przez mściwą Czarną Mambę.
Trudno napisać o Tarantino wiele słów, których już nie wypowiedziano na jego temat. Warto jednak zauważyć, że w dobie wielkich, twórczo obumarłych autorów kina światowego, on trzyma się niezmiennie w świetnej formie i udowadnia to wraz z każdym filmem, na którym odciska swoje autorskie piętno. „Django” to jego kolejna opowieść o zemście dokonanej przez marginalizowanych społecznie obywateli Ameryki. Zarówno w „Jackie Brown” jak i w „Death Proof” (2007) na pierwszy plan wysuwały się kobiety, które sprytnie wbijały nóż w sam środek patriarchalnej kultury białych mężczyzn. Z tego względu Django (Jamie Foxx)
– oswobodzony przez niemieckiego łowcę głów niewolnik – to zarazem bardzo wywrotowa, ale i w tarantinowskim uniwersum wręcz kobieca postać. Reżyser „Kill Billa” (2003) znakomicie pogrywa sobie z figurą mściciela. Uwolniony Django nie dość, że wsiada na konia jak nie przystało na czarnoskórego obywatela niewolniczego południa USA, to jeszcze dokonuje zakupu satynowego, niebieskiego kostiumu z białym żabotem,
w jakim przez dłuższą chwilę będzie przemierzał teksańskie farmy w roli partnera łowcy głów.
W tym stroju momentalnie przywołuje wspomnienie ciemnoskórej Jackie Brown w jej niebieskim żakiecie stewardessy – samotnej czterdziestoletniej kobiety po wyroku, której udaje się wystrychnąć na dudka cały męski półświatek. Kostium (nie tylko gatunkowy) to jeden z podstawowych składników świata rządzonego wedle zasad niewolniczego savoir vivre’u pielęgnowanego przez białych właścicieli ziemskich. Tarantino gustownie kpi z przyzwyczajeń i oczekiwań. Świetnie służy mu do tego postać posługującego się wyrafinowaną frazeologią doktora – łowcy głów – Kinga Schultza. Obsadzony w jego roli Christoph Waltz, nominowany do Oscara w kategorii najlepsza rola drugoplanowa, bez dwóch zdań kradnie show Jamiemu Foxxowi. To za jego sprawą „Django” jest ewidentnie powiązany z „Bękartami wojny”. Figura niemieckiego dentysty włóczącego się po amerykańskich stepach, zdejmującego niewolnikowi kajdany z rąk, traktującego go na równi sobie i finalnie decydującego się mu pomóc w uwolnieniu nielegalnie poślubionej żony – jest jawną
próbą symbolicznego i oczywiście owianego odrobiną kpiny, przeproszenia za postać okrutnego nazisty, która święciła triumfy w poprzednim filmie Tarantino.
Reżyser „Pulp Fiction” (1994) znów daje swoim widzom ocierającą się o ekstazę radość z demaskowania powiązań i szukania łączników. Każdy z bohaterów jego ostatniego filmu zdaje się być rewersem kogoś, kogo już w filmach Tarantino widzieliśmy. Tylko Leonardo DiCaprio – ekranowy Calvin Candy – zdaje się być obsadzony w swojej roli ze względu na własny image trwale zapisany w popkulturowej świadomości. Słodki Leo z „Titanica” (1997) fenomenalnie wciela się w postać ociekającego złotem, pseudo-wyrafinowaniem i niezwykłym załganiem fascynata murzyńskiej antropologii. Pogłębia on poczucie, że „Django” jest zupełnie niepoprawną kpiną, która ma szansę stać się dziełem kultowym zanim Tarantino zrealizuje swój kolejny film. Zupełnie nie dziwi oscarowa nominacja za scenariusz filmu. „Django” jest doskonały pod względem formalnym, a Tarantino nie ma sobie równych na polu prowadzenia narracji. Znakomicie wybrzmiewają w filmie też dialogi; świetnie zbudowane są drugoplanowe postaci, które wysuwają się przed szereg i
celnie rzucają ostrymi żartami. Boleśnie nimi ugodzeni, śmiejemy się w podnieceniu, że wyświechtany schemat spaghetti westernu to kolejny gatunek, w którym Quentin Tarantino mistrzowsko bryluje.