Zadaliśmy to pytanie – my, to znaczy jurorzy pewnego konkursu, o którym za chwilę – nie bez powodu właśnie 1 lipca 2011 i nie komu innemu, lecz młodym widzom. A ściślej – ich reprezentacji, która przyjechała do Gdańska na odbywający się tu już po raz dwudziesty drugi Konkurs Wiedzy o Filmie dla Młodzieży Szkół Ponadgimnazjalnych, czyli mówiąc pop prostu licealistów.
Filmowiec odpowiedziałby zapewne: „Tak, oczywiście”, zwłaszcza gdyby jego dzieło wzbudziło zainteresowanie za granicą, a „niestety, nie” – jeśli jego film znalazłby się w wykazach oglądalności w kraju daleko za jakąś „komedią romantyczną”, w której zresztą tyle romantyzmu, ile złota w pięciogroszówce. Natomiast młoda elita wypunktowała problem bezbłędnie.
Reprezentacja młodych widzów, elita młodej widowni; któż to taki? Zazwyczaj sześćdziesiątka licealistów i licealistek z całej Polski, od Słupska do Wałbrzycha i Białegostoku do Szczecina, którzy nie tylko kochają kino, lecz również wiedzą o nim nieporównanie więcej, niż zwykły kinoman. Do czego jeszcze służy im ta wiedza – umieją pokazać, pisząc miniesej na zadany temat (koronne zadanie konkursu). W tym roku zapytaliśmy, co myślą o europejskości naszego kina.
Chcieliby, żeby takie było, uważają, że „Już powoli wyłania się z cienia”. Na dowód przywoływali tytuły: „Sala samobójców”, „Essential killing”, „33 sceny z życia”, „Wszystko, co kocham”, także dokumenty – „Królik po berlińsku”, animacje Bagińskiego. Czegoś jednak mają w naszym kinie – zdaje się, że nie tylko w kinie – szczerze dosyć.
Oto lista siedmiu grzechów głównych. „Nieustanne rozliczanie się z przeszłością. Nie kończąca się terapia narodowych kompleksów. Brak dystansu do własnej historii. Brak odwagi w przełamywaniu obowiązującego sposobu myślenia, np. w sprawach mniejszości seksualnych i religii. Prawie całkowita nieobecność dowcipu czy ironii. Tematy ograniczające się do spraw peryferyjnych, prowincjonalnych. Narodowy egocentryzm i użalanie się nad sobą”. Słowem „Jesteśmy na uboczu europejskiego kina, bo sami budujemy wokół siebie mur”.
Chcieliby, żeby było europejskie, lecz mają również wątpliwości. „Czy lepiej, żeby kino było uniwersalne, czy zakorzenione? Czy Rumuni, odnoszący sukcesy na europejskich festiwalach, nie opowiadają tylko o sobie? Czy Czesi zastanawiają się nad tym, jak ich specyficzne poczucie humoru będzie podobało się Francuzom?”
I na czym właściwie polega europejskość europejskiego kina?
Zostawiając na boku komercję, scharakteryzowali europejskie kino tak: „Od lat działa w warunkach swobody twórczej, bez ograniczeń cenzuralnych. Jest zrozumiałe nie tylko w jednym kraju. Liczy się z widzem, nawet jeśli opowiada o sprawach trudnych. Jest kinem wielkich osobowości: Almodovar, von Trier czy Ken Loach, których twórczość zachowuje charakter narodowy, są dziś postrzegani przede wszystkim jako artyści europejscy”. I wreszcie: „Kino europejskie odzwierciedla współczesny świat”.
No tak, to jest chyba różnica najbardziej istotna. Jak to sformułowali autorzy jednego z miniesejów? „Jesteśmy na uboczu europejskiego kina, bo sami budujemy wokół siebie mur”.
Ale licealiści nie byliby sobą, gdyby ani na chwilę nie opuściła ich powaga. Zauważywszy, że polscy artyści – kompozytorzy, operatorzy – pracują dziś często na rzecz kina europejskiego, można niewinnie dodać: „Reżyser Roman Polański ożenił się nawet z francuską aktorką Emmanuelle Seigner, która wystąpiła w wielu jego filmach. Również takie zabiegi mogłyby przydać polskiemu kinu europejskości i wprowadzić je do Europy”.
Przypuszczam, że Roman Polański nie miałby nic przeciwko temu, że spojrzano na jego małżeństwo od nieco innej strony.