Trwa ładowanie...
16-12-2010 10:53

Bożena Janicka: Wszystko, czego nie kocham

Bożena Janicka: Wszystko, czego nie kocham
d3j9l97
d3j9l97

Prawdę mówiąc, słowacki film o ich PRL-u, czyli CSRL (Czechosłowacka Socjalistyczna Republika Ludowa, której częścią była Słowacja) mógłby nas mało interesować, mamy swoje, lecz zasługuje na uwagę z konkretnego powodu: można w nim zobaczyć swego rodzaju rewers naszego „Wszystko co kocham”. No a poza tym to komedia, chociaż czarna.

Tak to jest, że jeśli komedia – nawet czarna – pochodzi z terenu dawnej CSRL, cieszymy się z góry, że zobaczymy świat, w którym miło pobyć, bo o czym by autorzy nie opowiadali, okażą swoim bohaterom pobłażliwą wyrozumiałość. Tym razem jest inaczej. Owszem, rodzaj humoru przypomina czeskiego krewniaka, lecz jego słowacki kuzyn ma charakter, w którym ani śladu dobroduszności. O takim krewnym powiedziałoby się mniej więcej tak: niegłupi, zna się na swojej robocie, ale ciężki człowiek. No i ta wada wzroku: nie widzi szarego, tylko czarne. Co oczywiście odnosi się tylko do filmu „Muzyka” (bo o nim tu mowa) a nie do Słowaków w ogóle.

„Wszystko, czego nie kocham” - taki tytuł mógłby nosić ten swoisty rewers naszego „Wszystko co kocham”: prawie w tym samym czasie rozgrywa się akcja, bohaterowie obu filmów mają tę samą pasję – muzykę. W naszym jest to punk, w słowackim jazz. Lecz chłopak z polskiego filmu gra to, co kocha, Martin ze słowackiego – to, co musi. Więcej: chłopaka z polskiego filmu nikt i niczym nie zmusiłby do zagrania czegoś, czego nie uważa za swoją muzykę, Martina zmuszać właściwie nie było trzeba. I ten właśnie fenomen wart jest, by mu się przyjrzeć uważnie, bowiem nie tylko o muzykę w tej „Muzyce” chodzi. A więc dwie rzeczywistości, ta zza Karpat i nasza – i dwa sposoby opowiadania o nich w kinie.

Rok 1979, słowackie miasteczko tuż przy granicy z Austrią. Zza ekranu słychać piękną pieśń o dolinie, w której kwitną kwiaty, a na ekranie wykwita obraz owego miasteczka; z umieszczonej wysoko platformy obserwuje je strażnik. Jakiś młody mężczyzna wraca z pracy (dowiemy się wkrótce, że oliwi maszyny w wieży ciśnień) – i kupi po drodze od pijanego emeryta (niegdyś nauczyciela muzyki) – saksofon. Idealny instrument, by grać jazz. Lecz jazzu w filmie nie ma, zaledwie krótkie końcówki po byle jakiej muzyczce, którą Martin (bo to on kupił saksofon) będzie teraz grał w zespole, kierowanym przez pewnego cwaniaczka. Grają na weselach, okolicznościowych imprezach, w barze „Moskwa”, w ośrodku, gdzie stacjonują radzieccy żołnierze. Dlaczego tylko taką muzykę i w takich miejscach? Bo to jest CSRL; mimochodem padnie informacja, że w Pradze wsadzono właśnie jakichś muzyków (za jazz?) na cztery lata do kryminału.

Z inicjatywy owego szefa zespołu sprokurowali następnie, żeby podlizać się władzy (bo chcieliby pojechać do Szwajcarii i tam pograć w lokalach) – kantatę na cześć Lenina, pancernika „Aurora”, świetlanej przyszłości, socjalizmu i pokoju, wyrażając również nadzieję, że po tej kantacie imperialiści się wściekną. Kantata wykonywana jest z udziałem chóru, maszerującej młodzieży, dzieci z chorągiewkami itd. Oczywista karykatura, czyli tzw. jaja, lecz u nas podobnych kantat nie wykonywano od tak dawna, że nie dałoby się z tego zrobić nawet jaj. Natomiast reszta jest serio, mimo że co pewien czas rozjaśnia atmosferę niezły dowcip. („ - Znasz nuty? - Tak, ale nie wszystkie”).

d3j9l97

Serio jest teściowa Martina, która nie szczędzi mu zapewnień, że najchętniej wyrzuciłaby go z domu (Martin mieszka wraz ze swoją żoną u teściów). Szef w owej wieży ciśnień, przygotowujący raport, że Martin gra w pracy na saksofonie jakąś amerykańską muzykę – kolega, uradowany, że wobec tego Martin nie dostanie mieszkania. Cwaniaczek z muzycznego zespołu, który dziewczynie w ciąży (z jego dzieckiem) ma do powiedzenia tylko „cześć”. Żona Martina, ośmieszająca go okazywaną publicznie zazdrością. Dziewczyna, w której się zakochał, znana w miasteczku pod ksywą „puszczalska”, kierująca się zasadą, że „zabawa musi być”. Przedstawiciel miejscowej władzy, który zrobi wszystko za łapówkę: za jedną łapówkę coś da, za inną to samo odbierze. Wreszcie sam Martin, na początku filmu stroniący od alkoholu dobry mąż – pod koniec potrafi zalewać się w sztok i podłożyć kolegom grubą świnię (załatwi im odmownie ten planowany wyjazd do Szwajcarii). Paskudny portret rodaków autora w czasach komuny; poniekąd symboliczna „wieża
ciśnień” z jego filmu nie wystarczy, by ich obronić. Ale w końcu on zna ich lepiej.

I tak oto wychodzi się ze słowackiej „Muzyki” z miłym uczuciem ulgi, że nam się udało. Nie wsadzali nas w PRL-u do kryminału za jazz, kantaty, po których „imperialiści się wściekną” zdjęli z repertuaru już dawno, nie wypaczyli nam do końca charakterów. No i mamy więcej szczęścia do filmowców. Obdarowują nas kolejnymi cofkami do PRL-u (cofka: gdy zamiast spłynąć do morza, rzeka zaczyna płynąć wstecz, bo spycha ją sztorm) – ale nas nie dołują. W odróżnieniu od autora „Muzyki”, który jak się zdaje nie przepada za swoimi rodakami, nasi filmowcy jednak trochę nas chyba lubią.

d3j9l97
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3j9l97