RecenzjeChodźmy na wojnę

Chodźmy na wojnę

- Co się dzieje?!
- Nie wiem, gówno widać!

21.03.2011 11:19

No właśnie. Ktoś z kimś walczy, ale kto i co – nie wiadomo. Tytułową potyczkę w Los Angeles przysłania mieszanina dymu i pyłu, nieustannie unoszących się nad płonącymi przedmieściami. Nic nie widać! Tylko sylwetki, kształty, kontury. Kamera trzęsie się, chwieje, niby stwarzając paradokumentalną atmosferę, ale w rzeczywistości… Cóż, maskuje tylko niedostatki filmu. Tymczasem jego autorzy wmawiają nam, że tak ma być. Że oto przed nami najprawdziwsza wojna. Chaotyczna, nieokiełznana, dynamiczna. Odpowiadam im: bzdura, wasz film jest tak słaby, że podobne zagrywki go nie uratują.

Dlaczego superprodukcja zrealizowana za grube miliony dolarów okazuje się tak niechlujna? Jeśli przyjrzeć się z bliska, prawda okaże się zdumiewająca. To kino propagandowe – takie, w którym idea nie koresponduje z rzemiosłem, bo jest ważniejsza. Czym naprawdę jest „…Bitwa o Los Angeles”? Superprodukcją o inwazji obcych? Nie, to instruktażowy film o obronie przed nimi. Przy czym obcy wcale nie muszą tu oznaczać najeźdźców z kosmosu. Mogą być Irakijczykami, Libijczykami, Koreańczykami. Nawet Rosjanami… Kimkolwiek, kogo Stany Zjednoczone uznają za potencjalne zagrożenie.

Patrzę na film Jonathana Liebesmana i nie widzę żadnych kosmitów. Niełatwo ich dostrzec, czemu służy zresztą dość zaskakujący koncept fabularny. Pierwsza to taka inwazja na Ziemię, która miast eksterminacji (czy nie tak w podobnych przypadkach postępują gatunki silniejsze ze słabszymi?) przypomina regularną wojnę. Najeźdźcy z domniemanego kosmosu nie mają statków, tylko małe myśliwce. Nie mają laserów, tylko broń palną. Ich oddziały składają się z piechoty wspieranej przez lotnictwo i artylerię. Jak w każdej ziemskiej armii.

Jak żyję, nie widziałem jeszcze na ekranie kosmitów, którzy potrafiliby przylecieć do nas z odległej galaktyki i przeprowadzać inwazję tak prymitywnymi, ziemskimi metodami. Owszem, w „Dystrykcie 9” nad Johannesburgiem zawisł statek z zabiedzonymi krewetkami, ale powiedziane zostało to wprost: to najniższa klasa robotnicza, opuszczona przez dowództwo, podłamana, szukająca pomocy. Ale… Przybyli do nas jako żebracy, a i tak wyprzedzali nas technologicznie o całe stulecia…

O co więc chodzi?

Warto przyjrzeć się „Inwazji…” z bliska. O efektach specjalnych, niechlujnych, mało kreatywnych, sztucznych, nie warto wspominać. Ciekawi za to cała reszta.

Fabuły trudno się doszukać. Bohaterowie? Dowódca z traumą (do przepracowania), piękna pani weterynarz, grupka dzielnych marines, bez wyjątku gotowych zginąć za swój kraj. Wszyscy powycinani z tej samej, zalegającej gdzieś w magazynie dykty. Rozwój zdarzeń? Standardowy: najpierw dostajemy łupnia, ale wystarczy odkryć gdzie przeciwnik ma serce, by siedmioosobowy skład zabijaków wygrał bitwę samodzielnie… Schemat na schemacie. Z amerykańskim sztandarem w tle. Zupełnie jak w podrzędnym kinie propagandowym.

Czymże jest „Inwazja”, jeśli nie triumfem patriotycznej dumy? Amerykanie raz jeszcze pokazują, że można ich najechać, zgnębić, spalić ich miasta, a duch wolności i tak w nich nie zgaśnie. A, że wspiera go pewien niedwuznaczny fetysz? To niesamowite, ale Jonathan Liebesman nakręcił najbardziej faszystowski, pro-militarny film mainstreamowy od czasu „Elitarnych” Jose Padilhi. Ot, cel uświęca środki, czego potwierdzeniem niechaj będzie scena, w której dzielni marines szukają sposobu, by zabić obcego… torturując, a w ostateczności zabijając, jednego z nich.

Amerykańscy wojskowi pewnie zacierają ręce. Już nie muszą iść do kongresu ze smutną statystyką i sloganem „I dlatego potrzebujemy kolejnych miliardów na rozwój armii”. Wystarczy, że pokażą im ten film. Wszak, zagrożenie może nadejść zewsząd. Warto trzymać palec na spuście…

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)