„Ciemniejsza strona Greya”: Bielszy odcień bieli, czyli jeszcze większa katastrofa [RECENZJA]

O tym, że „50 twarzy Greya” powstawało pierwotnie jako pikantniejsza przeróbka „Zmierzchu” wszyscy wiecie. O tym, że w każdej jednej scenie dowolnego filmu na podstawie sagi Meyer było więcej życia niż w adaptacji pierwszej książki E.L. James, również macie pojęcie. To czego nie wiecie to fakt iż kolejna część jest jeszcze większą katastrofą.

„Ciemniejsza strona Greya”: Bielszy odcień bieli, czyli jeszcze większa katastrofa [RECENZJA]
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe

10.02.2017 | aktual.: 10.02.2017 14:41

Pamiętając katusze, które musiałem wycierpieć na premierowym, północnym seansie „Greya” dwa lata temu (o którym więcej pisałem tutaj)
, zaopatrzyłem się w naładowany kofeiną importowany z Brazylii napój o wdzięcznej nazwie „Guaraná Jesus". Ku mojemu zdziwieniu, spora część głównie żeńskiej widowni pokazu przedpremierowego wzięła ze sobą napoje wyskokowe. „Nie zginął duch w narodzie”, pomyślałem sobie zrazu. I tylko niekontrolowane salwy śmiechu podczas seansu pozwoliły mi trzymać oko na wodzy do końca, kiedy stymulujące działanie „Jesusa” przestało już działać.

Zatrudnienie nowej osoby na stołku reżyserskim nie zrobiło tym razem roboty. James Foley („Glengary Glenn Ross””), swoją drogą równie zdolny co odpowiedzialna za pierwszy film Sam Taylor-Johnson („John Lennon. Chłopak znikąd”) nie miał chyba zbyt dużej swobody, by (słowo-klucz), puścić wodze fantazji. Jak mawiała Doda – co jest może mało parlamentarne, ale w stosunku do pióra James akuratne – „z g... rzeźby nie wyrzeźbisz”.

U źródła każdej popularnej narracji, tak literackiej, jak kinowej, leży konflikt, czyli motor napędowy akcji – coś, co nie pozwala nam oderwać oczu od stronic czy ekranu. Jeśli przyjąć, że konflikt jest podstawowym budulcem filmu (a zwłaszcza komercyjnego, obliczonego na sporą ilość potencjalnych widzów produktu), to możemy śmiało uznać, że „Ciemniejsza strona Greya” filmem nie jest. Moment, kiedy Christian (Jamie Dornan)
wychodzi cało z katastrofy śmigłowca wygląda jak puszczenie oczka do wszystkich, którzy oglądają film ironicznie (i tylko za to ocena podskakuje jedno oczko wyżej) – nawet z tak pozornie „dramatycznej” sytuacji nie próbuje się tutaj wycisnąć kropli dramaturgii. Nie próbuję się nas nawet uwieść niespełnioną obietnicą perwersji dla gospodyń domowych – Foley nie udaje, że ma do zaoferowania cokolwiek ponad tanie romansidło z gatunku harlequinów, które zalegają w każdym kiosku, tyle że opakowane w hity z list przebojów.

Od biedy można by uznać „Ciemniejszą stronę...” za wstęp do vademecum sado&maso, ale wrażenie to ulatnia się, kiedy katalog gadżetów erotycznych kończy się na wykorzystaniu raptem dwóch zabawek. Bardziej niż nośna reklama firmy pokroju Lelo film wygląda na rozciągnięty do gargantuicznych rozmiarów spot odzieży od Ralpha Laurena.

Nie dajcie się też zwieść tytułowi, który jest najzwyczajniej w świecie kłamliwy i wymierzony tylko na wynik box-office'owy. Nie ma żadnej ciemniejszej strony Greya: tułowy bohater jest pokorny wobec swojej „Belli” jak słuchacze Radia Maryja wobec ojca dyrektora. Jest tylko bielszy odcień bieli.

Autor: Jacek Dziduszko. Ocena: 2/10

Źródło artykułu:WP Film
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (167)