Czekając na arcydzieło
Historia detektywa, prowadzącego śledztwo w odciętym od świata ośrodku dla obłąkanych przestępców może potoczyć się na dwa sposoby. W pierwszym, okazuje się, że detektyw to w rzeczywistości Batman, który przybył do Azylu Arkham by znów dopaść Jokera. W drugim, niekomiksowym, bohater wkracza do królestwa szaleńców i sam szybko traci poczucie rzeczywistości. Niestety Martin Scorsese wybrał nudniejszą ścieżkę. Szkoda, miło by było zobaczyć Di Caprio w roli faceta przebierającego się za latającą mysz. Zamiast tego możemy podziwiać kolejną dobrą, ale taką samą kreację tego aktora w filmie Scorsese - znerwicowanego, przewrażliwionego twardziela o krok od psychicznego załamania (skojarzenia z "Awiatorem" i "Infiltracją" jak najbardziej na miejscu).
15.04.2010 16:03
Trzeba przyznać, że główny bohater ma swoje powody, by czuć się niepewnie. W trakcie wojny wyzwalał obóz w Dachau - obrazy tysięcy martwych ciał wciąż tkwią w jego pamięci; później stracił żonę w tragicznym pożarze - w gorsze dni rozmawia z jej wciąż tlącym się trupem; całkiem niedawno zaś wyśledził spisek, który zaprowadził go na Shutter Island - wyspę, na której z pewnością dzieje się coś dziwnego. Di Caprio rozgrywa te lęki bardzo umiejętnie. Grany przez niego Teddy Daniels wciąż znajduje się na skraju załamania nerwowego, w paranoidalnej sytuacji, w której ciągłe kwestionowanie rzeczywistości może uratować mu życie, lub doprowadzić do obłędu. Nieźle radzą sobie też pozostali aktorzy - zwłaszcza mroczny Maks von Sydow i demoniczny Ben Kingsley.
Bardzo sprawnie zostało wygrane tło historyczne. Rzecz dzieje się w roku 1954, dorośli mężczyźni wciąż pamiętają wojnę, wspomnienie Holocaustu jest świeże. W Ameryce panuje duszna atmosfera maccartyzmu, każdy szuka komunistycznych spisków. Na samej wyspie zaś ścierają się dwie szkoły psychiatrii - tradycyjna, nastawiona na przemoc i postępowa, postulująca szacunek do pacjenta.
Niestety sama historia nie jest szczególnie świeża. Tego, jak potoczą się losy Danielsa można domyślić się na długo przed, obowiązkowym ostatnio w kinie, Wielkim Zwrotem Akcji™. Na szczęście Scorsese umiejętnie prowadzi intrygę. W skomplikowanym, gęstym scenariuszu nietrudno byłoby się pogubić, jednak twórcy "Taksówkarza" udaje się zachować klarowność. Widz nie czuje się skołowany nawet mimo wielości postaci, fabularnych ślepych zaułków czy piętrzących się spisków i urojeń. Widać, że to wciąż jeden z najwybitniejszych rzemieślników Hollywood i w całości panuje nad materią filmową (doskonałe wrażenie robią zwłaszcza przedłużające się spacery ciemnymi korytarzami - niby nic się nie dzieje, a atmosfera gęstnieje z sekundy na sekundę).
Niestety ta przejrzystość i warsztatowa maestria ma swoją bolesną cenę. W tym wypadku są nią sceny grozy. Można odnieść wrażenie, że skupiony na pogmatwanym scenariuszu Scorsese zapomniał, iż przed "Shutter Island" powstało już kilka thrillerów. Inaczej przecież nie straszyłby widza w tak wulgarny sposób. Nie sięgał do tak ogranych i oczywistych sztuczek. Drażni posępna, bardzo pretensjonalna muzyka, wciąż sugerująca, że coś może wyskoczyć zza rogu. Śmieszy pojawiająca się czasem przesadna i zupełnie niepotrzebna makabra. Razi natrętne podkręcanie atmosfery wichurami, deszczami i posępnymi, skalistymi krajobrazami (nota bene świetnie sfotografowanymi). Smucą natrętnie wykorzystywane klisze kina grozy. Reżysera tej klasy stać na więcej niż przechadzająca się w snach martwa dziewczynka, trupy otwierające znienacka oczy, głosy z ciemności i iluzje rozsypujące się w popiół.
Swoim najnowszym filmem Scorsese udowadnia, że wciąż jest w rewelacyjnej formie i potrafi tworzyć świetne filmy. Nie odpowiada jednak na pytanie, dlaczego ostatnio przestał się wielkim kinem zajmować. Bo "Shutter Island" to, po rozczarowującym "Awiatorze" i świetnej, ale skopiowanej przecież "Infiltracji", kolejny dobry film bez błysku geniuszu. Od "Gangów Nowego Jorku" minęło już 8 lat, chyba czas na kolejne arcydzieło?