Czterej jeźdźców i Apokalipsa
Wyludniona metropolia, przygaszone światła, pośród piętrzących się wieżowców wybija się hala widowiskowa, przypominająca nieco nasz spodek. Na miejsce deskorolką dociera młody chłopak z chustą przewiązaną wokół twarzy. Rozpoczynają się przygotowania do koncertu...
Sam początek filmu Nimróda Antala ("Kontrolerzy", "Predators") sugeruje, że nie będziemy mieli do czynienia z prostą rejestracją koncertu legendy trash metalu. Reżyser przeplata fragmenty widowiska zarejestrowanego w Vancouver w sierpniu zeszłego roku ze scenami fabularnymi. Ta druga płaszczyzna w założeniu ma być wizualnym ekwiwalentem dla muzyki – wyraźne są bowiem nawiązania do tekstów Metalliki – ale ani nie wciąga, ani do końca nie trzyma się kupy.
Bohaterem jest wspomniany chłopak na deskorolce, grany przez Dane'a DeHaana, aktora o wiecznie zdziwionych i spuchniętych oczach (ostatnio oglądaliśmy go w "Drugim obliczu"), który stanowi część stage teamu i dostaje zadanie dostarczenia zespołowi tajemniczej walizki, która jest tutaj swoistym macguffinem, choć pytanie "co znajduje się w walizce?" nie korci nas tak jak w trakcie seansu "Pulp Fiction" (1994).
Trip (tak nazywa się postać) wolałby popogować przy "Seek & Destroy", lecz zmuszony koniecznością, rusza w ciemną noc. Po drodze napotyka między innymi płaczących tirowców, młodych rewolucjonistów wszczynających zamieszki z policją, a nawet chyba i samą śmierć – im dłużej film trwa, tym fabuła bardziej niedorzeczna a koniec – w sensie: apokalipsa – bliski. Niektóre sekwencje pomysłowo rymują się z utworami wykonywanymi na żywo (vide: wybijanie rytmu policyjnymi pałkami w trakcie "Whenever I May Room"), gdzie indziej pretekstowa historyjka nie potrzebnie odciąga uwagę od meritum.
A te ma miejsce oczywiście na scenie. Lars Urlich żywiołowo rąbie w kotły, Kirk Hammet zręcznie wycina solówki na gitarze przyozdobionej plakatem z "White Zombie" (1932), Robert Trujilo z zacięciem uderza w basowe strumy i porusza się niczym ropucha po estradzie, a James Hetfield wydaje się mieć kontrolę nad całością – zdaje się być zarówno liderem, jak i reżyserem całego widowiska. A na arenie dzieje się naprawdę sporo: mamy żelazne punkty najlepiej zaaranżowanych koncertów kwartetu z Kalifornii: krzesło elektryczne pojawiające się w trakcie "Ride the Lightning", rzeźba Temidy rozpadająca się podczas finału "...And Justice for All" czy słupy ognia buchające w czasie wykonywania "Fuel". Metallica co prawda nie skończyła się na "Kill'em All", ale na setlistę składają się głównie numery ze starszych, klasycznych już płyt (głównie pierwszych pięciu). Za całą reprezentację dokonań Metalliki z ostatnich piętnastu lat robi numer "Cyanide" z pierwszego od czasów "St. Anger" samodzielnego wydawnictwa studyjnego
grupy, czyli liczącego sobie już pięć lat albumu "Death Magnetic".
Nowych fanów zatem "...Though the Never" Metallice nie przysporzy. Starzy będą energicznie przytupywać nogą i podśpiewywać teksty w kinie. Dźwięk jest bowiem klarowny i odpowiednio głośny (choć będzie to zależeć głównie od jakości brzmienia w konkretnym kinie i humoru kinooperatora), a trójwymiarowe okulary pomagają lepiej wczuć się w atmosferę samego wydarzenia.