Dla wierzących w zwątpienie
„Życie Pi 3D“ to współczesna przypowieść. To historia równie baśniowa jak ta o proroku Jonaszu połkniętym przez wieloryba i tak samo nieprawdopodobna jak opowieść o Dawidzie, który wiarą w spryt pokonał Goliata. To film wyreżyserowany przez Anga Lee – twórcę znanego publiczności z wizualnego wyrafinowania swoich dzieł i napisany przez zakochanego w barwnej fikcji scenarzystę „Marzyciela“ (2004), Davida Magee. To zarazem film drogi, kino wielkiej przygody i intymny portret mężczyzny oswajającego demony przeszłości. Czy to jednocześnie krok Anga Lee w przyszłość pełną nowych technologii, nieograniczonych możliwości i odrealnionych historii, które nie muszą być zakorzenione w rzeczywistości, by elektryzować widzów?
Ang Lee od zawsze miał słabość do finezyjnych, podsycanych tragicznymi epizodami melodramatów o ludziach stawiających czoła rzeczywistości. W „Burzy lodowej” (1997) kłopoty nad New Caanan nadciągnęły nie tylko z deszczowymi chmurami; w „Tajemnicy Brokeback Mountain” (2005) przyszły wraz ze społeczną nietolerancją; w „Zdobyć Woodstock” (2009) pojawiły w momencie starcia jednostki ze światem złaknionym narkotyczno-seksualnej rewolucji. Przedostatni film tajwańskiego reżysera (choć chyba najmniej udany w jego filmografii) jawi się jako interesująca wprawka do „Życia Pi 3D”. Przed ponad trzema laty Lee sięgnął bowiem do pamiętnika Elliota Tibera pod tytułem "Taking Woodstock: A True Story of a Riot, Concert, and a Life" i na jego podstawie skonstruował subiektywną narrację napędzaną wspomnieniami jednego mężczyzny.
To narracyjny trop, który prowadzi ku najnowszemu dziełu reżysera. Snucie subiektywnej, podkolorowanej historii o dojrzewaniu jest fabularną osią „Życia Pi 3D” – cyfrowego kina wielkiej przygody. Pi Patel (Irrfan Khan) spotyka się w swoim domu w Kanadzie z pisarzem (Rafe Spall) dotkniętym twórczym kryzysem. Pi opowiada mu niewiarygodną historię swojego życia, a Ang Lee skupia się na wizualizowaniu pięknej baśni o chłopcu (w roli młodego Pi znakomity, debiutujący na wielkim ekranie Suraj Sharma) wychowanym w Indiach. Pokazuje jego ojca prowadzącego ogród zoologiczny, oceaniczną podróż całej rodziny do ziemi obiecanej i katastrofę statku, której nie powstydziłby się sam twórca kultowego „Titanica” (1997). W filmie Lee delikatnej postury chłopiec nie zamarza jednak w wielkich wodach. Pi umyka śmierci w szalupie z kilkoma zwierzętami, wśród których znajduje się Richard Parker – dorosły tygrys – towarzyszący mu odtąd w przedzieraniu się przez morskie krainy. Ang Lee opowiada wizualnie piękną baśń, w którą bardzo
szybko przestajemy wierzyć. Ogarnia nas sceptycyzm, bo zbyt wsłuchujemy się w słowa i zagłębiamy w obrazy kuszeni pięknem jak żeglarze śpiewem mitologicznych syren.
Szukanie dosłowności jest pierwszym krokiem prowadzącym do rozbicia się o rafę. Cyfrowa kreacja świata przedstawionego – z jaką tajwański reżyser mistrzowsko sobie radzi – jest zaproszeniem do uruchomienia własnej wyobraźni. Ang Lee wykorzystuje trzy wymiary, by rozwarstwić tkankę obrazu i wypełnić świat własnymi fantazjami. Afred Hitchcock zapytany o oniryczny aspekt jego filmów twierdził, że nie sny są dla niego kluczowe, ale marzenia dzienne. W podobnych słowach można skomentować zarówno morskie życie Pi jak i film Anga Lee. Najważniejsza jest forma, bo to w jej ramach wyobrażone światy pęcznieją i eksplodują feerią cyfrowych barw. W stworzeniu przestrzeni męskich fantazji o dojrzewaniu w bajkowym świecie bez wątpienia maczał jednak palce także scenarzysta filmu, David Magee – doskonały dla Anga Lee partner przy tego typu produkcji. Autor podrasowanej fikcją biografii twórcy „Piotrusia Pana” ma talent do snucia opowieści o mężczyznach, którzy dorastają poprzez ucieczkę od rzeczywistości. Czy ucieczka jest
tu jednak właściwym słowem? Czy nie chodzi raczej o zwykłą próbę ubrania emocji w metaforyczny kostium, dzięki czemu to, co bolesne zostaje zatuszowane, a to, co piękne podrasowane? Czy nie po to opowiadamy historie i pielęgnujemy mity, żeby uczyć się rozumieć sytuacje w rzeczywistości zbyt trudne do zaakceptowania? To banały, bez wątpienia. Choć jednak takowych w filmie Anga Lee nie brakuje, urzeka on swoistą emocjonalną prostotą.